![]() |
źródło: facebook.com/lanadelrey |
Lana Del Rey ma usta wypełnione kolagenem, włosy à la księżniczka Disneya i bogatego tatusia. Ale ma również dziwaczny, nie do ujęcia w sztywne ramy głos i dobry pomysł na siebie.
Jej - oficjalnie - debiutancka płyta pojawiła się na rynku muzycznym
zaledwie parę dni temu. Przed jej premierą Lana zdążyła już przejść do historii
jako gość muzyczny kultowego amerykańskiego programu Saturday Night Live o
najkrótszym karierowym stażu. Czy słusznie?
Zanim świat usłyszał o Lanie Del Rey, opisywanej jako
„gangsterską Nancy Sinatrę”, w Lake Placid żyła Lizzie Grant. Jak wielu
początkujących muzyków dorabiała występując w lokalnych klubach, w międzyczasie
pracując na kolejnymi demówkami. Mimo wsparcia finansowego ojca, jej pierwszy
self-titled album nie zyskał uznania nawet na najbardziej alternatywnej
nowojorskiej scenie, ale ambitna Elizabeth się nie poddała. Nie wnikając w
rodzinne koneksje, w 2011 roku podpisała kontrakt z trzema wytwórniami
należącym do Universal Music Group. W sieci zostało opublikowane jej debiutancki,
utrzymany w nostalgicznych klimatach retro, klip do „Video Games”, a sama
zainteresowana zaczęła wymieniać jako źródła swej inspiracji takie ikony jak
Elvisa Presleya, Kurta Cobaina oraz… Britney Spears. I tak w wielkim skrócie
rozpoczął się szał na Lanę.
Zaledwie kilkoma umieszczonymi na YouTubie kawałkami podbiła
serca tysięcy fanów, przez następne miesiące niecierpliwie oczekujących
pełnoprawnej EP-ki. Trzydziestego stycznia 2012 krążek Born To Die w końcu trafił do sklepów.
Otwiera go tytułowy singiel, który jasno nakreśla świat, do
jakiego wstąpimy na następne pięćdziesiąt minut (w wersji deluxe: godzinę).
Melancholijny, senny i urzekający. Wokal Lany brzmi jakby nieco od niechcenia,
jakby starała się przezeń wyrazić „nic nie poradzę, że pokochacie ten kawałek”.
Teledysk do utworu, z gościnnym udziałem modela Bradleya Soileau, jest zmysłowy
i przywodzi na myśl nienapisaną jeszcze antybaśń z pewnością nie dla dzieci.
Pierwsza połowa płyty to pewne uderzenie producentów, „na
zachętę”, znanymi już szerszej publiczności utworami. „Blue Jeans”, „Video
Games” nie są dla fanów żadną nowością. „Diet Mtn Dew” nieco różni się od
publikowanej wcześniej wersji. „National Anthem” stanowi słoneczne preludium do najlepszego
kawałka na albumie – „Dark Paradise”, depresyjne i duszące, a jednocześnie
chyba najbardziej szczere ze wszystkich.
„Radio”, „Carmen” i „Million Dollar Man” musiałam
przesłuchiwać po kilka razy – przy Born To
Die puszczonym w tle pracy, nie zorientowałam się, że to trzy różne
piosenki.
Wykonywane wcześniej wyłącznie na koncertach „Summertime
Sadness” oraz „This Is What Makes Us Girls” stanowią udaną klamrę kompozycyjną
całości. Ale na tym kończy się standardowa wersja krążka, pozostawiając spory
niedosyt. Edycja deluxe, niestety, nie ratuje sytuacji – „Without You” i „Lucky
Ones” znów zlewają się w jedno, z kolei obecność „Lolity” uważam za zupełnie
niepotrzebną, skoro do Nobakova nawiązuje już bardzo dobre „Off to the Races”. Light of my life, fire of my loins –
śpiewa w niej Lana, cytując pierwsze linijki jednej z najbardziej
kontrowersyjnych powieści dwudziestego wieku.
Jakkolwiek banalnie by to nie brzmiało, Lanę Del Rey albo
się go kocha, albo nienawidzi. Jej głos może z początku interesować, ale gdy
nie stanowi już nowości, staje się wyjątkowo wtórny i słychać w nim brak
ingerencji tzw. vocal couch*.
Born
To Die to śliczna wydmuszka. Piękne melodie okraszone pustymi tekstami, których
nie ratuje nawet wokal.
Czy to jednak przekreśla Lanę? Obserwując ją zamkniętą we
własnej bajce, nie zauważamy, że tak naprawdę to kolejna wykreowana przed
wielką wytwórnię persona. Chcielibyśmy więcej. Skoro sprawia pozory artystki
ambitnej, niech taką będzie, prawda? Tylko po co? Dawno nie było słychać o tak
dobrej artystce pop, muzyki z definicji popularnej, łatwej i przyjemnej. A
także, co obecnie może zaskakiwać, zwyczajnie ładnej.
Słuchając Katy Perry czy Jessie J, dziewczyn „tworzonych” w
podobny sposób co Del Rey, nie potrafię rozróżnić ich utworów. Nawet wielbiona
niedawno Gaga stała się wtórna, a jej ostatni krążek okazał się medialną klapą.
Lana może i jest schematyczna, ale w swojej kategorii, przynajmniej na razie,
pozostaje jedyna. Jak każdy produkt,
pewnie wkrótce zostanie odłożona na półkę, gdy jej miejsce w grze zajmie nowa
zawodniczka, ale do tego czasu chyba warto dać jej szansę. Chociażby po to, by
wypełnić czymś czekanie.
Wiktoria Uljanowska
* Mam
wrażenie, że polskie określenie nauczyciel
śpiewu nie oddaje w pełni kwestii
prowadzenia artysty, mentorstwa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz