czwartek, 2 lutego 2012

Miss American Dream


źródło: facebook.com/lanadelrey

Lana Del Rey ma usta wypełnione kolagenem, włosy à la księżniczka Disneya i bogatego tatusia. Ale ma również dziwaczny, nie do ujęcia w sztywne ramy głos i dobry pomysł na siebie.

Jej - oficjalnie - debiutancka płyta pojawiła się na rynku muzycznym zaledwie parę dni temu. Przed jej premierą Lana zdążyła już przejść do historii jako gość muzyczny kultowego amerykańskiego programu Saturday Night Live o najkrótszym karierowym stażu. Czy słusznie?

Zanim świat usłyszał o Lanie Del Rey, opisywanej jako „gangsterską Nancy Sinatrę”, w Lake Placid żyła Lizzie Grant. Jak wielu początkujących muzyków dorabiała występując w lokalnych klubach, w międzyczasie pracując na kolejnymi demówkami. Mimo wsparcia finansowego ojca, jej pierwszy self-titled album nie zyskał uznania nawet na najbardziej alternatywnej nowojorskiej scenie, ale ambitna Elizabeth się nie poddała. Nie wnikając w rodzinne koneksje, w 2011 roku podpisała kontrakt z trzema wytwórniami należącym do Universal Music Group. W sieci zostało opublikowane jej debiutancki, utrzymany w nostalgicznych klimatach retro, klip do „Video Games”, a sama zainteresowana zaczęła wymieniać jako źródła swej inspiracji takie ikony jak Elvisa Presleya, Kurta Cobaina oraz… Britney Spears. I tak w wielkim skrócie rozpoczął się szał na Lanę.

Zaledwie kilkoma umieszczonymi na YouTubie kawałkami podbiła serca tysięcy fanów, przez następne miesiące niecierpliwie oczekujących pełnoprawnej EP-ki. Trzydziestego stycznia 2012 krążek Born To Die w końcu trafił do sklepów.

Otwiera go tytułowy singiel, który jasno nakreśla świat, do jakiego wstąpimy na następne pięćdziesiąt minut (w wersji deluxe: godzinę). Melancholijny, senny i urzekający. Wokal Lany brzmi jakby nieco od niechcenia, jakby starała się przezeń wyrazić „nic nie poradzę, że pokochacie ten kawałek”. Teledysk do utworu, z gościnnym udziałem modela Bradleya Soileau, jest zmysłowy i przywodzi na myśl nienapisaną jeszcze antybaśń z pewnością nie dla dzieci.

Pierwsza połowa płyty to pewne uderzenie producentów, „na zachętę”, znanymi już szerszej publiczności utworami. „Blue Jeans”, „Video Games” nie są dla fanów żadną nowością. „Diet Mtn Dew” nieco różni się od publikowanej wcześniej wersji. „National Anthem”  stanowi słoneczne preludium do najlepszego kawałka na albumie – „Dark Paradise”, depresyjne i duszące, a jednocześnie chyba najbardziej szczere ze wszystkich.

„Radio”, „Carmen” i „Million Dollar Man” musiałam przesłuchiwać po kilka razy – przy Born To Die puszczonym w tle pracy, nie zorientowałam się, że to trzy różne piosenki.

Wykonywane wcześniej wyłącznie na koncertach „Summertime Sadness” oraz „This Is What Makes Us Girls” stanowią udaną klamrę kompozycyjną całości. Ale na tym kończy się standardowa wersja krążka, pozostawiając spory niedosyt. Edycja deluxe, niestety, nie ratuje sytuacji – „Without You” i „Lucky Ones” znów zlewają się w jedno, z kolei obecność „Lolity” uważam za zupełnie niepotrzebną, skoro do Nobakova nawiązuje już bardzo dobre „Off to the Races”. Light of my life, fire of my loins – śpiewa w niej Lana, cytując pierwsze linijki jednej z najbardziej kontrowersyjnych powieści dwudziestego wieku.

Jakkolwiek banalnie by to nie brzmiało, Lanę Del Rey albo się go kocha, albo nienawidzi. Jej głos może z początku interesować, ale gdy nie stanowi już nowości, staje się wyjątkowo wtórny i słychać w nim brak ingerencji tzw. vocal couch*.  Born To Die to śliczna wydmuszka. Piękne melodie okraszone pustymi tekstami, których nie ratuje nawet wokal.

Czy to jednak przekreśla Lanę? Obserwując ją zamkniętą we własnej bajce, nie zauważamy, że tak naprawdę to kolejna wykreowana przed wielką wytwórnię persona. Chcielibyśmy więcej. Skoro sprawia pozory artystki ambitnej, niech taką będzie, prawda? Tylko po co? Dawno nie było słychać o tak dobrej artystce pop, muzyki z definicji popularnej, łatwej i przyjemnej. A także, co obecnie może zaskakiwać, zwyczajnie ładnej.

Słuchając Katy Perry czy Jessie J, dziewczyn „tworzonych” w podobny sposób co Del Rey, nie potrafię rozróżnić ich utworów. Nawet wielbiona niedawno Gaga stała się wtórna, a jej ostatni krążek okazał się medialną klapą. Lana może i jest schematyczna, ale w swojej kategorii, przynajmniej na razie, pozostaje jedyna.  Jak każdy produkt, pewnie wkrótce zostanie odłożona na półkę, gdy jej miejsce w grze zajmie nowa zawodniczka, ale do tego czasu chyba warto dać jej szansę. Chociażby po to, by wypełnić czymś czekanie.


Wiktoria Uljanowska

Mam wrażenie, że polskie określenie nauczyciel śpiewu nie oddaje w  pełni kwestii prowadzenia artysty, mentorstwa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz