niedziela, 22 stycznia 2012

Audiofeels w Zabrzu dali czadu!


Niezwykła atmosfera, muzyka i ośmiu przystojnych mężczyzn na scenie. Czego od życia oczekiwać więcej? Chyba tylko jeszcze jednego koncertu. UNFINISHED – taką nazwę nosi płyta najprawdopodobniej najlepszego zespołu vocal play w Polsce.

21 stycznia o godzinie 19 Dom Muzyki i Tańca w Zabrzu rozgrzany był do czerwoności. Zespół Audiofeels zaprezentował utwory z ich drugiej, nowej płyty. Rockowe, jazzowe, popowe i klasyczne brzmienia to dla nich chleb powszedni. Tak bardzo spodobali się śląskiej publiczności, że „bisom” nie było końca. Choć nie miałam możliwości zrobić z nimi wywiadu, na znaczną część pytań, sama mogę sobie odpowiedzieć. Już na samym początku koncertu chłopaki powiedzieli, że muzycznie połączył ich wspólny chór w poznańskim akademiku, a ich zapał i zaangażowanie w muzykę „czuć i widać” na samym końcu sali. Ich życie na pewno odwróciło się o 360 stopni po programie „Mam Talent”, co otworzyło im szeroko drzwi do kariery muzycznej i, jak widać, bardzo dobrze tę szansę wykorzystują. Każda praca nad jakąkolwiek płytą jest wielkim wysiłkiem i wyzwaniem, ale oni przy tworzeni po prostu się bawią. Przez ich „nadprzyrodzone” zdolności, praca staje się przyjemnością, a kontakt z publicznością niezwykłą satysfakcją.

Ich płyta posiada wiele coverów, m.in. zespołu Red Hot Chili Peppers, ale również autorskie nagrania, takie jak: „I found a place”. Pytając ich, jakie mają plany na przyszłość, zapewne odpowiedzieliby mi, że związane z muzyką. To jest ich pasja, miłość, a z tym człowiek, od tak, się nie rozstaje. Siedząc na czerwonych krzesłach, miło było mi popatrzeć jak artyści rozwijają się, dzięki ciężkiej pracy, ale również w jaki sposób zbierają jej plony.

Katarzyna Baryn





wtorek, 17 stycznia 2012

Listy na wyczerpanym papierze


Jeremi Przybora wszystko miał posegregowane, najdrobniejsza notatka musiała znaleźć określone miejsce, każdy świstek świetnie znał swoje przeznaczenie i na krok nie ośmielał się ruszyć z szuflady. Pewnego dnia Jeremi dzwoni do Magdy Umer, mówi „to ważne”, mówi „przyjeżdżaj”, więc Magda przyjeżdża natychmiast, dostaje wielką, brązową kopertę z napisem „Agnieszka” i szalenie odpowiedzialne zadanie – ocalić od zapomnienia obszerną korespondencję. Tak wszystko się zaczyna.

Dzisiaj dzięki nieocenionej pracy Magdy Umer możemy już czytać „Listy na wyczerpanym papierze” Agnieszki Osieckiej i Jeremiego Przybory – poetki, która bardzo nie chciała zostać Colombiną z marzeń sennych i poety żywiącego do uszu owej Colombiny uczucie szczególne. Pełna nieustannego puszczania oka, humoru i tęsknoty, ironii i niepokoju, wzruszająca epistolografia pozwala wniknąć oczarowanemu, zafascynowanemu i nieco wścibskiemu czytelnikowi w niezwykłą, trudną do opisania relację autorki pięknych piosenek, które nucimy od lat, tak bliskich i znanych, jakby napisane były przed chwilą i to właśnie wyłącznie dla nas  oraz starszego od niej o dwadzieścia lat współtwórcy Kabaretu Starszych Panów.

„Bądź cieplejsza o dwa (2) słoneczka, nie więcej – dobrze?” prosi tekściarz pewnej wiosny, wiosny IV zjazdu PZPR, premiery „Skąpanych w ogniu” i czarnego od podpisów listu w sprawie ograniczenia cenzury, a dla Osieckiej i Przybory – wiosny pierwszej. Tak krok po kroku rozwija się krótka opowieść o parze poetów, kilku zasuszonych kwiatach, zdjęciach, wielkiej kulturze, ciepłym humorze, ciętym języku, dystansie i śmiechu przez łzy. Początkowo trochę „na lipę” i z przyzwyczajenia zaczyna się pisanie bardzo ładnych listów, układanie zdań długich jak wiosenne dżdżownice i ślicznych jak eleganckie krawaty Jerzego Wasowskiego. Agnieszka i Jeremi wysyłają sobie takie niewielkie karuzele miłosnych dżdżownic, mówiąc o niepewności, fascynacji, swoich słabostkach, pretensjach, małych tęsknotach i małych radościach. Na tle ich dialogu huczy życie literackie powojennej Polski, a wieczorami w warszawskim SPATiFie  snuje się dyskusje nad czerwonym winem. W bajecznej elegancji tajemniczych „tamtych czasów”, pełnych dobrze wychowanych ludzi nazwanych przez Osiecką „Ostatnimi Mohikanami”, o których lubimy czytać i myśleć z przyjemną nostalgią, biorą górę zupełnie zwykłe rozterki, ziarenko rozpaczy i trochę smutku. Każdy list słynnych tekściarzy jest podejmowaną na nowo próbą nawiązania dialogu z drugą osobą. Dzieje się to wszystko w kryzysowych warunkach klimatycznych, podczas  gdy dialog pomimo najlepszych starań niezmiennie rwie się w strzępy, jest pełen niedomówień i niebezpiecznie zaczyna przypominać dwa równoległe monologi połączone w groteskowym, kakofonicznym duecie. Tak to już bywa z defektami języka.

Pomimo tej kłopotliwej niemocy łata się przecież dialog, zakleja kolejną kopertę, a pretensje tłumaczy takimi słowami, których braku publikacji literatura polska nie wybaczyłaby na pewno. Ostatecznie wysyła się list, bez szczególnego powodu, „ale żeby sobie podłużyć ręce, które się wyciągają z drugiego brzegu rzeki bardzo szerokiej”.

Anna Majewska

środa, 11 stycznia 2012

Czyż nie dobija się koni?


Czasy kryzysu, desperaci biorą udział w maratonie tanecznym doprowadzając się do skrajnego wyczerpania i poniżając przed publicznością. Brutalna adaptacja miernej powieści Horacego McCoya w wykonaniu Sydneya Pollacka prowokuje, ukazując ile warte było 1500$, dzisiejsza równowartość 60 tysięcy PLN.

Film stał się na nowo aktualny, gdy wkroczyliśmy w nowy etap reality TV - format Big Brothera okazał się zbyt oczywisty. Widz potrzebuje poniżenia w ładnym opakowaniu. Odrzucenia i szyderstw ukrytego pod pozorami konkursu. Cierpienie i kpina sprzedają się równie dobrze dzisiaj, co wtedy.
Mistrz ceremonii grany przez Giga Younga, (w jego ostatnim występie przed tym jak zabił siebie i swoją żonę) snuje wokół tancerzy intrygi i wciąga ich w swoje gierki, aby publika miała okazje wybrać swojego ulubieńca. By urozmaicić zabawę, zmusza zawodników do udziału w pokazie talentów - ktoś zaśpiewa, ktoś zastepuje - najważniejsze, że od strony publiczności sypie się deszcz monet, które zawodnik zbiera ku uciesze gawiedzi. 
Z obsady wyróżnia się Jane Fonda, kobieta zmęczona życiem, która widziała już wszystko. Za to Sussannah York pozoruje się na pretensjonalną aktoreczkę, tak naprawdę pokazując finezję swojego warsztatu w scenie załamania nerwowego;
Do książki McCoya nie ma żadnego porównania. Reżyser uchwycił esencję przerysowanej powieści przekształcając ją w bogatsze i głębsze przedstawienie. W filmie z 1969 czuć ostre nieoczekiwane nuty, które porównać można tylko do "The Wall" albo "Obywatela Kane’a" oraz niesamowitą koncentrację na opowiadanej historii, niespotykaną w nowoczesnej kinematografii.
“Czyż nie dobija się koni” obrzydliwie skrupulatnie wytyka widzowi wszystkie jego przywary, zmuszając do napięcia w czasie oglądania tego żałosnego spektaklu. Chora rozrywka - chciałbym powiedzieć bez obawy o bycie posądzonym hipokrytą. 
tl;dr: Roman Wilhelmi w "Wojnie światów": http://goo.gl/ufMme






ox

Rozmowa z anonimowym ćpunem - część 1


Młodzi dla Kultury: Jak się zaczęła twoja przygoda?
Anonimowy Ćpun: Zawsze chciałem się odurzać. W czasie pogadanek pomimo tego, że mówili nam o tych wszystkich konsekwencjach, o tym jak się potoczy nasze życie jeśli będziemy się mieszać w takie rzeczy, ja mimo wszystko zawsze, po prostu zawsze wiedziałem, że jak będzie okazja to ja wezmę. "Później THC ci już nie wystarcza i przechodzisz na twarde" - tak mówią specjaliści. Moim zdaniem to ze ktoś przeszedł na twarde z tego nie wynika, tylko z tego ze od początku zawsze lubił się odurzać. To prawda ze THC go ośmieliło, ale prędzej czy później i tak by wziął.

MdK: Jesteś za dopalaczami?
A.Ć: Jestem przeciwko dopalaczom. Gdyż, ludzie którzy je kupują nie mają pojęcia o ich prawdziwym składzie chemicznym. Często tam jest proszek do prania, trutki na szczury. Narkotyki są zdecydowanie bezpieczniejsze.

MdK: W towarzystwie ludzi nie chce ci się zajarać?
A.Ć: Oczywiście, że mi się chce - zawsze mi się chce. Po prostu to jest tak, że nigdy w życiu nie czujesz się szczęśliwy, jak jestem trzeźwy. A kiedy się najaram to jestem szczęśliwy.
MdK: Na jak długo?

A.Ć: Aż się nie skończy.

MdK: Więc czemu nie jesteś cały czas najarany?
A.Ć: Bo nie mam pieniędzy, możliwości i oprócz jarania trzeba żyć, chociażby po to by potem mieć możliwość zajarania.

MdK: Idea ciągłego haju, to twój raj?
A.Ć: Nie, niekoniecznie, bo przyjemności pozostaną przyjemnościami tylko wtedy gdy trwają krótko. Gdybym miał całą górę zielska, to pewnie by mnie to nie cieszyło. Paliłabym dzień, dwa..

MdK: Więc kupię ci taką i przestaniesz?
A.Ć: Kupisz? Żeby kupić górę zielska musiałbyś sprzedać cały dom.

MdK: Czyli masz to w genach?
A.Ć: Tak po prosto zawsze czułem. Moi rodzice nie jarają. Matka nigdy w życiu nie była pijana.

MdK: Ulubiona bajka z dzieciństwa?
A.Ć: Gumisie - zawsze chciałam spróbować soku z gumijagód.

MdK: Pierwszy raz?
A.Ć: Jakieś dwa lata temu (nawet nie wiesz ile można przećpać przez dwa lata). Wtedy miałem pierwszy raz okazję zajarać zielsko. Moja siostra mi zostawiła mieszkanie, siedziałem tam sobie z kolegami z osiedla. Oni mieli dużo zielska. To było bardzo dziwne, tak pierwszy raz się zjarać. To najpierw w ogóle cały świat mi się obrócił, po prostu siedziałam na krześle biurowym, wydawało mi się że podłoga się przekrzywiła, tam wyżej tu niżej - wszystko się obróciło. Trzymałem się biurka, żeby nie zjechać i nie roztrzaskać o ścianę, bo myślałem że jest tak wszystko pochylone. Po czym oglądałem sobie coś w Internecie i tak mnie wszystko niesamowicie śmieszyło, że myślałem, że po prostu umrę ze śmiechu.

MdK: I czytałaś o tym że potrzeba zjarać 40 tysięcy jointów by umrzeć?
A.Ć: Tak, tak, tak! I to mnie tak śmieszyło, że to jest taki absurd, że trzeba by to było palić po prostu trzy tygodnie, żeby to spalić. I tak mnie to strasznie śmieszyło, ale nagle zrobiło mi się tak słabo, że poszedłem spać. 

MdK: Paląc taką ilość byłbyś coraz bardziej najarany?
A.Ć: Nie. Doszedłbyś do takiego momentu… kiedy bardzo dużo palisz w jednej serii, to w którymś momencie masz już dość i już nie chcesz. Ale są takie narkotyki które można przedawkować zanim to się stanie. I są takie których nigdy nie masz dość, nawet jeżeli już się czujesz jak gówno. Wiesz co to jest zejście? To się dzieje gdy niektóre twarde narkotyki przestają działać. To jest po prostu najstraszniejsze uczucie na świecie. Już nie tylko dlatego, że wcześniej było cudownie, tylko dlatego, że wszystko cię boli, zużyłeś tyle energii wcześniej, że niesamowicie wszystko cię boli, jest zimno, masz drgawki, dreszcze. Miałem takie coś. To jest straszne. Ale twarde i tak są lepsze od miękkich.

MdK: Co z tymi którzy mówią, że miękkie prowadzą do twardych?
A.Ć: To nie jest do końca prawda. Ci ludzie to tłumaczą tak, że niby jak zaczynasz palić marihuanę i to na początku jest super i ten stan ci wystarcza. Bo jakieśtam narkotyki, chociażby to była tylko marihuana to po jakimś czasie wszystko inne przestaje cię cieszyć i czujesz się szczęśliwy tylko wtedy jak masz co ćpać. I takie rzeczy które kiedyś cię cieszyły, przestają cię satysfakcjonować. Jedynym co może dać ci szczęście są narkotyki. Wszystko inne jest tylko koniecznością prowadzącą do tego, żeby zajarać. To jest tak naprawdę bardzo żałosne.

MdK: Więc zniechęcasz innych? Są tacy którzy wręcz zachęcają.
A.Ć: Bo oni już nie myślą… 



Za tydzień część 2.

Z Gliwic do Ostródy!

„JaHoo” to młody zespół wykonujący muzykę reggae. W pierwszym roku działalności udało im dostać się na najbardziej prestiżowy festiwal „Ostróda Reggae Festiwal”. Jak tego dokonali? Jak widzą swoją przyszłość? Rozmowa z Tomaszem „ToKiem” Królem, Tomaszem „dr Youngiem” Płonką i Andrzejem „Totentonem” Szymańskim - członkami zespołu „JaHoo”.

Jakub Jurkiewicz: Zespół powstał pod koniec 2009 roku. Jak przygotowywaliście się do pierwszego koncertu?
ToK: Przygotowywaliśmy długo i ciężko. Głównym problemem było zgranie zespołu, musieliśmy długo ćwiczyć. Nie sądzę jednak, żeby było to bardzo trudne doświadczenie.
drYoung: Mogę dopowiedzieć o pierwszym koncercie. Tomek powiedział, że długo ćwiczyliśmy... Moim zdaniem było to krótko; poszło bardzo szybko, jak na zespół dziesięcioosobowy. Spotykamy się raz na tydzień lub raz na dwa tygodnie. Pierwszy, premierowy koncert zagraliśmy w Rock'a Clubie, tam gdzie kiedyś istniał klub studencki Gwarek i debiutował legendarny gliwicki zespół reggae - R.A.P. Chcieliśmy zrobić podobnie. Przy naszej, gliwickiej publice.

JJ: Już w pierwszym roku działalności dotarliście na „Ostróda Reggae Festiwal”. Jak było z waszym wybiciem się?
ToK: Wybiliśmy się, bo jesteśmy dobrzy i dobrze gramy… (śmiech). Myślę, że duże znaczenie miała płyta. Nagraliśmy ją w maju. Jej premiera była na festiwalu w Ostródzie 11.08.2011r. Naszym głównym celem w tym roku było zagranie na tym właśnie festiwalu. Wcześniejsze koncerty były przygotowaniem do niego. Chcieliśmy dobrze wypaść. To nam się udało.
drYoung: Mówią o nas, że gramy trochę inaczej. W starym stylu, na który mało kto się porywa. Jest to troszeczkę inne reggae niż najbardziej popularne w Polsce. To daje nam możliwość wypełniania pewnej „niszy”.

JJ: Jak było w Ostródzie?
ToK: Koncert tam był bardzo fajny. Wyjazd do Ostródy był dla nas ukoronowaniem pewnego etapu, do którego chcieliśmy dojść. Ostróda to miejsce magiczne dla każdego wykonawcy muzyki reggae w tym kraju, atmosfera tego festiwalu jest niepowtarzalna.

JJ: W jaki sposób powstają nowe kawałki?
ToK: Spotykamy się i gramy. Raz, dwa razy w tygodniu. W zależności jak pozwala na to czas. Próby robimy w mniejszym składzie. Na nich „dżemujemy” i wymyślamy nowe numery. Najczęściej jednak ktoś przynosi pomysł na temat utworu – może to być np. refren wokalny, albo tzw. riddim. Staramy się układać frazy wokalne i do nich pisać teksty sugerując się klimatem muzyki i ilością sylab we frazie wokalnej, rzadko na odwrót. Potem nagrywamy to w kilku wersjach, kilku tempach, wybieramy to co najlepsze. Rozsyłamy mp3 po wszystkich i kombinujemy. Każdy w domu; osobno Na próbie znów testujemy te pomysły, nagrywamy, stwierdzamy czy się nadaje i tak powstaje utwór. Czasami potrafimy utwór wraz z tekstem zrobić na jednej próbie, ale bywa tak, że trwa to kilka tygodni, żeby dotrzeć do ostatecznej formy.
drYoung: Co trzeci wychodzi, a reszta odpada….
ToK: Obecnie na koncertach wykonujemy dwa numery, których nie ma na naszej płycie. Są to „Love fire” i „Love all around”. Gramy je od dwóch miesięcy. Przygotowujemy materiał na nową płytę.
drYoung: Utworów mamy na dwa krążki, tylko nikt nie chce nas wpuścić na scenę na dwie godziny. Gdy ktoś słyszy, że gramy ponad godzinę, to robi wielkie oczy.
ToK: Motywem naszej pierwszej płyty jest „dobre słowo”. Druga płyta będzie miła inny motyw przewodni, ale można się domyślić jaki, skoro mówiłem o dwóch nowych numerach.

JJ: Czy macie jakiś kawałek, który szczególnie lubicie wykonywać?
Totenton: Każdy kawałek to pewna historia z naszego życia. Nie chciałbym faworyzować żadnego, ale ja najbardziej lubię te wywrotowe, czyli np. „Deszcz”.

JJ: Gracie roots reggae. Czy jesteście nastawieni na inne nurty?
drYoung: Jeśli już szufladkować, to określiłbym to jako „conscious reggae”, jak to inni mówią. Inspirujemy się muzyką ze złotej ery reggae, czyli z lat 70-tych i początek 80-tych. Głównie rootsową ale i dubem i rock steady. Dla mnie „roots” w odniesieniu do naszej muzyki to trochę za daleko idący komplement.
ToK: Jednak wiele polskich zespołów, z którymi gramy określa naszą muzykę jako bardziej „rootsową” niż ich. Moim zdaniem gramy bardzo prostą muzykę, łatwą w odbiorze, nie udziwniamy nic na siłę.

JJ: Czy przytrafiła wam się jakaś ciekawa historia?
drYoung: Staramy się unikać dziwnych przygód. Jesteśmy zorganizowani logistycznie, do grania podchodzimy poważnie, z szacunkiem do słuchacza, więc nie pozwalamy sobie przed koncertami na jakieś „numery”. Może jest to nudniejsze, ale bardziej odpowiedzialne. Pomimo tego mieliśmy śmieszną historię. Rozwieszamy sobie plakaty, gdy nagle widzimy, że w naszą stronę idzie dwóch strażników Straży Miejskiej. Dorwali nas i wlepili nam mandaty. Byliśmy na to przygotowani mentalnie. Kiedy meldowali się do centrali, powiedzieli z dziką satysfakcją „mamy ich!”, jakby złapali co najmniej Paramonowa. Okazało się, że centrum monitoringu wysłało za nami kilka patroli....
Totenton: Przy dalszej rozmowie okazało się, że jeden z panów strażników gra na saksofonie i jest wspólnym znajomym, a drugi jara się Sizzlą, w ogóle reggae, dancehallem. Tego wieczoru więcej pieniędzy wydaliśmy na mandaty, niż dostaliśmy za granie, także wszystko było społecznie (śmiech).

JJ: Jakie wskazówki macie dla zaczynających granie?
drYoung: Apeluję o to, żeby przede wszystkim słuchać, a następnie ćwiczyć. Jeżeli ktoś myśli, że wyjdzie na scenę po miesiącu, czy dwóch grania, to się myli. Później wychodzi kwadratowe reggae, kwadratowy rock'n roll, czy blues, który nie jest bluesem. Cierpliwość, praca i odrobina talentu. Jeśli ktoś nie lubi ćwiczyć, niech się nie zabiera za sztukę bo tylko ją okaleczy, choćby miał talent. Tak jak do słuchacza, tak do sztuki trzeba mieć szacunek i pokorę. Lubię czasem posłuchać ulicznych grajków, młodych zespołów, grających na żywo i z sercem. Nawet jeśli nie jest to doskonałe, to nie oszukane, jak wiele gwiazd występujących z playbacku. Gwiazdy muzyki to tylko szczyt piramidy, w której ważny jest każdy kamień, nawet ten stojący u jej podstawy. Zauważam, że młodzi ludzie zanim czegoś się nauczą, już chcą zdobyć sławę i popularność, żeby najlepiej wystąpić w telewizji. Mają tzw „parcie na szkło”. Ja, wracając do grania, po 10 latach przerwy, musiałem nadrabiać zaległości z czasów, gdy mniej ćwiczyłem. Dziś nauka pewnych zagrywek zajmuje mi o wiele więcej czasu. Trzeba wykorzystać go, aby osiągnąć pewien poziom, bo wymagania publiczności rosną. Chodzi o to, żeby nie stać się tymi, którzy by sprostać wymaganiom stosują oszustwo, jak playback czy sampling (tłum. – widzisz na scenie trio, a słyszysz sextet, bo z komputera puszczany jest podkład kolejnych 3 instrumentów). Trzeba grać standardy, naśladując mistrzów, zaczynając od rzeczy prostych a dopiero potem przejść do trudniejszych. Nie należy tworzyć własnej muzyki, dopóki nie nauczy się choć kilku utworów innych wykonawców.
ToK: Nie „gwiazdorzyć”. Zawsze miło jest być oklaskiwanym na scenie, ale przede wszystkim trzeba do tego podchodzić poważnie. To jest najważniejsze. Miałem przygody z graniem, gdzie chodziło o to, żeby się wspólnie napić i pobawić. To mi nie odpowiada. W tej chwili nie podchodzimy tak do tego. Oczywiście, że spotkamy się czasami i napijemy „herbaty”, ale nie na tym się skupiamy. Do dzisiaj przychodzą do nas ludzie, którzy chcą spróbować śpiewać. Zapraszamy ich czasem na próby. Często wydaje się im, że umieją śpiewać, bo stoją przed lustrem i śpiewają do siebie. Wielokrotnie powtarzała się historyjka, że przychodzili, poświęcaliśmy im czas i nic nie wychodziło, bo nie mieli głosów, a często też słuchu.


JJ: Dziękuję za rozmowę!

wtorek, 10 stycznia 2012

Jasques Offenbach, „Orfeusz w piekle”, czyli operetka w 2 aktach.

29 stycznia 2012 roku, o godzinie 17:00 Gliwicki Teatr Muzyczny ma zaszczyt zaprosić wszystkich miłośników operetki na nową, zupełnie odświeżoną wersję Orfeusza.

Przy wielu staraniach GTM zaprezentował zupełnie na nowo jeden, ze swoich największych przedstawień. Każdy zna mit o Orfeuszu, historię o miłości grajka i Eurydyki, którzy starali się pokonać śmierć, aby zostać razem. Jednak „Orfeusz w piekle”, przedstawia nam nieco inną opowieść.

„Orfeusz w piekle” to pierwsza operetka napisania przez Jacques’a Offenbacha – słynnego na całym świecie XIX-wiecznego kompozytora. Tak jak nakazują zasady, przedstawienie łączy muzykę z akcją sceniczną, a całość ma charakter prześmiewczy. Tutaj przeplatają się elementy śpiewu, tańca oraz fragmenty niemuzyczne: monologi, dialogi itd. (…)

„Orfeusz w piekle” to zgrabnie napisana historia: lekka kpina i aktualne nawiązania sprawiają, że zaniepokojony na początku widz (myślał bowiem, że wie, jak będzie przebiegać akcja), rozluźnia się i z zainteresowaniem zaczyna śledzić losy bohaterów. To przedstawienie dla tych wszystkich, którzy chcą się pośmiać i zapomnieć o codziennych niepokojach.”

Taką recenzję możemy przeczytać w „Dzienniku Teatralnym Katowice” Joanny Garbarczyk.

Czas trwania spektaklu: 2 godz. 40 minut (1 przerwa)

GTM serdecznie zaprasza

Więcej informacji możemy uzyskać na stronie www.teatr.gliwice.pl

Katarzyna Baryn

poniedziałek, 9 stycznia 2012

Rozczarowanie


Zima zrobiła nas w bambuko, wpuściła w maliny, nabiła w butelkę. Nie można nawet powiedzieć, że zostawiła nas na lodzie, bo... lodu nie ma. Ta urocza pora roku ponownie zaskoczyła kierowców i tym razem... nie przyszła. W listopadzie przepełnieni radosnym oczekiwaniem na prześliczny śnieżek, kolorowe światełka, romantyczne spacerki i rozmowy przy kubku rozgrzewającej czekoladki podczas obserwacji bałwanów przez okno (które sami wcześniej własnoręcznie ulepiliśmy, staczając przy okazji wyczerpującą, aczkolwiek niezwykle zabawną bitwę na śnieżki), grubo rozczarowaliśmy się pod koniec minionego już roku. Rozczarowanie to trwa i przeradza się w sceptyzm. Zamiast stycznia mamy marzec (był już lipcopad, czyżby czas na styrzec?) i przestaje to powoli kogokolwiek dziwić. Jak tak dalej pójdzie, za parę lat na ferie będziemy jeździć do Kołobrzegu, a nasze dzieci, oglądając rodzinne zdjęcia z wyjazdu w Tatry z 2005 roku, będą zastanawiać się, czy fajnie zjeżdżało się na tym lodowcu w Alpach. Wciąż jednak widząc padający za oknem substytut śniegu, mam nadzieję, że poleży on dłużej niż dwie minuty, ale jak wszyscy wiedzą nadzieja matką
głupich. No cóż, pozostaje wierzyć, że tam na górze naprawią w końcu tą globalną armatkę śnieżną.






Aleksandra Hulboj