czwartek, 29 marca 2012

Forum dla Ziemi


Ogólnopolska akcja „Godzina dla Ziemi”, już po raz drugi będzie wielkim wydarzeniem dla Centrum Handlowego FORUM w Gliwicach.

31 marca o godz. 20.30 miliony ludzi na całym świecie zgaszą światło na 60 minut. Nie zrobią tego, aby zaoszczędzić jak najwięcej energii, ale w celu zamanifestowania swojej troski o środowisko, a przede wszystkim Ziemię. W tym czasie w gliwickim FORUM zgaśnie tylko część świateł dekoracyjnych, ze względy na bezpieczeństwo klientów, ale co prawda, liczą się szczere chęci.

W czasie Godziny dla Ziemi WWF nie mierzymy oszczędności energii tylko zachęcamy do wyrobienia w sobie proekologicznych nawyków. Nie powstrzymamy degradacji środowiska naturalnego czy nadmiernej emisji gazów cieplarnianych oszczędzając energię raz do roku przez jedną godzinę, tylko przez cały rok. Poprzez Godzinę dla Ziemi WWF przypominamy o potrzebie oszczędzania naturalnych zasobów Ziemi oraz o tym, że wprowadzając drobne zmiany w naszym codziennym życiu, wspólnie możemy wpłynąć na losy naszej planety.-Mówi Małgorzata Kosowska z WWF Polska.

Ekolodzy zachęcają do udziału, jak i o pamiętaniu na co dzień o naszym środowisku.

Katarzyna Baryn



sobota, 24 marca 2012

Zmiana czasu


Zmiana czasu z zimowego, na letni nastąpi (już dziś!) w nocy z soboty na niedzielę, co oznacza, że śpimy godzinę krócej…

Dziś zegarki przestawiamy z godziny 2:00 na 3:00. To niezbyt dobra wiadomość dla osób, którzy lubią dobrze pospać, a ta „cenna godzina”, była dla nich na wagę złota. W teorii jednak, zmiana czasu ma pomóc korzystać ludziom z codziennego światła, a gospodarka ma- nieco zaoszczędzić.

"Spore straty notuje choćby transport kolejowy – przy zmianie czasu z letniego na zimowy pociągi mają bowiem zagwarantowany godzinny postój, aby mogły ruszyć zgodnie z rozkładem, zaś przy zmianie czasu z zimowego na letni muszą być one o godzinę opóźnione, aby wszystko wróciło do normy”- informuje portal infogliwice.pl

Również wiadomo, jak ludzki organizm przystosowuje się do zmian. Zazwyczaj potrzebujemy aż kilku dni, aby po zmianie czasu prawidłowo funkcjonować. Lekarze twierdzą, że taka zmiana może nie tylko wywołać ospałość, ale również depresję. Także lepiej chodzić wcześniej spać i zacząć się porządniej wysypiać.

Katarzyna Baryn

Młodzież na gigancie

Strach, przerażenie, żal. Co czują rodzice, w momencie zniknięcia swojego dziecka? Na pewno nie jest im łatwo pozbierać wszystkich myśli i rozsądnie zastanowić się nad dalszymi krokami. Bezradność to pierwsza reakcja. Dlaczego młodzież ucieka z domu i co robić w tym przypadku? Na te i inne pytania odpowie nam specjalistka, Pani Anna Grodzka- pedagog, oraz dziewczyna „z gigantu”.

Wywiad przeprowadzony z Panią Pedagog Anną Grodzką

K.B.: Czy potrafi pani wskazać najczęstsze powody ucieczek młodzieży z domu? (Jakie, na podstawie pani obserwacji, są najczęstsze powody ucieczek młodzieży z domu?)

Anna Grodzka: Z moich obserwacji wynika, że młodzi ludzie uciekają z domu, ponieważ:

- rodzice nie mają dla nich czasu, ignorują ich i młodzi ludzie pragną sprawdzić,

czy dostrzegą ich brak, czy będą się martwić?

- nie są w stanie wytrzymać trudnej sytuacji (alkoholizm jednego lub obojga rodziców, przemoc fizyczna lub psychiczna w domu, ustawiczne zakazy, jako jedyna metoda wychowawcza,)

- rodzice mają wygórowane wymagania,

- rodzice nie akceptują ich obiektu uczuć,

- są uzależnieni od alkoholu, kleju, dopalaczy, narkotyków, hazardu i uciekają

z domów, aby uniknąć podjęcia leczenia,

- nie radzą sobie z nauką w szkole, problemy się nawarstwiają i w pewnym momencie rodzi się

myśl, że nie ma wyjścia z trudnej sytuacji,

- uwikłali się w jakieś konflikty rówieśnicze,

- zatracili sens życia

K.B: Czy ucieczki młodych ludzi zdarzają się często, czy też jest to problem marginalny?

Moim zdaniem młodzież ucieka z domu częściej niż przed laty, gdyż ludzie przestają z sobą rozmawiać, nie poświęcają sobie czasu, izolują się. Ta alienacja prowadzi do poczucia osamotnienia, które pcha młodych ludzi do podejmowania zachowań ryzykownych, szukania akceptacji i poczucia bliskości, przynależności poza domem. To najprostszy sposób przekazania komunikatu niewerbalnego

a jednak czytelnego- skoro nie potrafią rozmawiać, mówić o uczuciach informują, że jestem im źle w taki sposób (niemy krzyk)

K.B.: Czy ucieczki to sposób reagowania młodzieży z domów patologicznych, czy też jest to problem nie związany sytuacją rodzinną?

To zależy, co rozumiemy pod pojęciem „domu patologicznego”. Jeżeli pojęcie to odnosi się do domów, w których panuje przemoc fizyczna lub alkohol to myślę, że na podstawie moich obserwacji nie wysunęłabym przypuszczenia,

że młodzież częściej ucieka z takich właśnie domów niż z tych pozornie normalnych. Jednak gdybyśmy bliżej przyjrzeli się rodzinom, domom, z których dzieci uciekają to w każdym z nich moglibyśmy dopatrzeć się jakiejś patologii (nieprawidłowości, schorzenia społecznego). „Moi” uczniowie uciekali z domów, w których była przemoc, królował ojciec- alkoholik, lecz równie często z domów, gdzie nikt nie przypuszczał, że dzieje się coś złego. Czasami tą „patologią” była nadopiekuńcza matka (śledząca każdy krok syna), kiedy indziej zapracowani rodzice nieznajdujący czasu dla dziecka lub rodzice niepotrafiący ukryć rozczarowania swoim potomkiem, stale porównujący go z bratem lub siostrą. Zdarzyło mi się, że uciekał chłopiec uzależniony od gier (komputerowych i na automatach), któremu rodzice za późno próbowali ustalać zasady, granice korzystania z dobrodziejstw myśli technicznej lub też chłopiec uzależniony

od kleju. Pamiętam doskonale dwie ostatnie uciekinierki z domów. Jedna uciekła, ponieważ rodzice nie akceptowali jej chłopaka a ona chciała spędzić

z nim trochę czasu. Myślę, że trudno jest budować relacje rodzic- dziecko

na samych zakazach, liczą się rozmowy, uzasadnianie naszego postępowania

i jasny przekaz osobisty (rodzic nie może wymagać od dziecka, że będzie ono postępowało inaczej niż on sam). Druga zaś nie potrafi od lat porozumieć się

z matką (wcześniej wychowywali ją dziadkowie)t. Między „kobietami” rośnie mur żalu i niedomówień jednak nie chcą rozpocząć terapii rodzinnej. Co jakiś czas dziewczyna ucieka z domu a matka tak naprawdę oddycha z ulgą i przez kilka dni nie zgłasza jej ucieczki. Matka nie próbuje już porozumieć się z córką- ona czeka aż jej dziecko osiągnie pełnoletniość i zniknie z jej życia. Więc jeśli

w ten sposób spojrzeć na problem to ucieczki ściśle wiążą się z sytuacją rodzinną. Bo tak naprawdę, jeśli uczeń ma problemy w szkole to wydolna wychowawczo i opiekuńczo rodzina jest w stanie mu pomóc, wesprzeć go dopilnować by skorzystał z dostępnych w szkole form pomocy (konsultacje, zespoły wyrównawcze, samopomoc koleżeńska) i w czasie mojej 25 letniej pracy nie zdarzyło mi się, aby powodem ucieczki z domu okazały się problemy

z nauką.

K.B: Czy zaobserwowała pani jakąś zależność miedzy częstotliwością ucieczek nieletnich z domów rodzinnych a porą roku?

Nie obserwuję takiej zależności, mimo, iż w literaturze fachowej podaje się,

że najczęściej młodzież ucieka latem z moich obserwacji wynika coś zupełnie odwrotnego. Żadna ze znanych mi osób nie uciekła latem. Wakacje to okres swobody, luzu (często niczym niezmąconego) - więc i do spięć dochodzi rzadziej, powodów do ucieczki jest mniej. Paradoksalnie też uczennice ze szkoły, w której pracuję uciekały zimą. Wydaje mi się, że one nie kalkulują, są bardziej impulsywne, uczuciowe. Jeżeli sytuacja je przerasta podejmują decyzję

o ucieczce nie zastanawiając się, co będzie dalej i niestety dziewczynom łatwiej znaleźć „opiekuna”, kogoś, kto je przygarnie. Moim zdaniem młodzież ucieka

z domów niezależnie od pory roku, lecz na ogół do znanych sobie miejsc, osób.

K.B.: Jakiego pani zdaniem można dokonać podziału uciekinierów?

Czy można wyróżnić jakieś typy uciekinierów np. ze względu na motyw ucieczki lub/i jej przebieg?

Gdybym miała się pokusić o takie podziały to byłoby ich kilka np.

I-samotne i grupowe

II- demonstracyjne, takie wołanie o pomoc oraz na serio, z zamiarem

nie wracania do domu

III- ze względu na powód:

· Unikanie sytuacji trudnej nieprawidłowej (przemoc, alkoholizm, wykorzystywanie seksualne)

· Unikanie nałożonych im ograniczeń (zakaz gry na komputerze, nakaz powrotów o określonej porze, zakaz spotykania się z sympatią)

· Problemy z uzależnieniem (rodzice informują, że zapisali dziecko

na terapię a ono obawia się, że nie wytrzyma na głodzie lub uważa,

że nie ma problemu)

· Chęć sprawdzenia się, przeżycia czegoś ciekawego

· Spełnianie artykułowanych lub domniemanych pragnień rodziców

(„oni mówili mi, że mogę się wynieść z domu”)

· Z osamotnienia, odrzucenia (przez rodzinę, rówieśników)

IV- ze względu na długość trwania ( np. na jedną noc lub kilka dni)

K.B: Gdzie najczęściej ucieka nieletni, gdzie znajduje schronienie?

Sądzę, że najczęściej młodzi ludzie uciekają do swoich znajomych

( z wakacji, poznanych w Internecie, z którymi dzielą jakieś pasje)

K.B.: Czy można wcześniej zauważyć, że młody człowiek planuje ucieczkę z domu?

Myślę, że nie istnieją objawy zwiastujące ucieczkę. Jeśli rodzice często rozmawiają z dzieckiem, dzielą się nie tylko sukcesami, ale i porażkami uczą młodych ludzi, że nie wszystko w życiu się udaje, że czasami trzeba pogodzić się z porażką, próbować coś zmienić naprawić wykazać się w czymś innym to dziecko staje się odporniejsze, uczy się akceptować porażki i cieszyć z sukcesów. Tacy rodzice dostrzegą utrzymujący się smutek, przygnębienie, zapytają

o przyczynę, spróbują pomóc. Najtrudniej będzie jednak w rodzinach gdzie nie rozmawia się, nie „traci się czasu” na rozwiązywanie problemów dziecka- tutaj zbagatelizowany zostanie nawet komunikat „ucieknę”.

K.B: Co należy zrobić, gdy dziecko już ucieknie z domu?

Bezwzględnie należy: powiadomić Policję, rozpytać znajomych, sprawdzić komputer-, z kim ostatnio dziecko się kontaktowało, poprosić o pomoc koleżanki, kolegów, przyjaciół osoby zaginionej, odwiedzić miejsca i osoby

z którymi młody człowiek był jakoś związany, w razie potrzeby sporządzić plakaty z informacjami o osobie, której poszukujemy, a przede wszystkim stale próbować kontaktować się z zaginioną osobą telefonicznie

(lepsze okazują się sms-y- one są odczytywane, rozmowy na ogół nie są odbierane)

K.B.: Jak powinien zachować się rodzic i osoby z najbliższego otoczenia,

gdy dziecko już wróci do domu (np. po kilku dniach)?

Gdy dziecko ochłonie spokojnie porozmawiać- nie można próbować zrzucić winy na jedną stronę. Trzeba ustalić, co należałoby zmienić, aby sytuacja się

nie powtórzyła. Trzeba zadbać by uciekinier odczuł komfort powrotu do domu

nie dopuszczając jednocześnie do poczucia przesadnego tryumfu.

Przekaz rodzica musi być czytelny „Kocham Cię, mimo, że twoje postępowanie sprawiło mi ogromną przykrość”. Rodzic powinien mówić o uczuciach, które nim targały, nie oskarżając jednocześnie uciekiniera- a to jest trudną sztuką.

K.B.: Co należy zrobić by ucieczki już się więcej nie powtarzały?

Zadbać należy o poprawę relacji w rodzinie. Dziecko musi wiedzieć, że rodzic

to życzliwa mu osoba, która chce i potrafi mu pomóc, która z jego problemów

nie uczyni atrakcji spotkań rodzinnych. Obowiązywać musi zacząć szczerość, zaufanie i życzliwość. Ustalone muszą być jasne, czytelne zasady, których wszyscy domownicy muszą przestrzegać.




Rozmowa przeprowadzona z uczestniczką ucieczki „na gigancie”.

K.B.: Co było przyczyną Twojej ucieczki z domu?

Nie wiem…myślę, że jakiś bunt i to, że odbierałam to w tamtych czasach, że rodzice mnie nie rozumieli.

K.B.:Ile miałaś lat?

17.

K.B.:.Jak wyglądały Twoje relacje z rodzicami?

A różnie, raz dobrze, raz źle. To zależy jak tam się poukładało. Dużo pretensji mieli, a ja uważałam, że nie słusznie, a oni, że słusznie i tak się podziało dziwnie…No jak w takim wieku, nie ? J


K.B.: Gdzie uciekłaś, ile razy? Przez jaki czas byłaś poza domem?

Raz uciekłam porządnie i nigdy więcej nie wróciłam do domu.



K.B.: Jak radziłaś sobie z codziennymi potrzebami ( jedzenie, picie). Skąd brałaś na to pieniądze?

Chwytałam się jakiś dziwnych, dorywczych prac, gdzieś tam przyjaciele mnie wspomagali, aż w końcu wyszłam na prostą.


K.B.: Nie uważasz, że przez tą ucieczkę zraniłaś bliskie sobie osoby?

No to na pewno.


K.B.: Teraz, gdy jesteś już dorosłą kobietą, uważasz, że dobrze zrobiłaś? Czy nie uważasz, że była to ucieczka od problemów?

Uważam, że źle zrobiłam, bo zraniłam tym swoich rodziców, oni nie wiedzieli, o co chodzi, a ja zamiast z nimi porozmawiać, albo przynajmniej jakoś spróbować wyjaśnić swój punkt widzenia, to była to jakaś łatwizna tak na prawdę. Pójście na łatwiznę, ucieczka od problemów. Myślałam, że w ten sposób coś uzyskam, ale okazało się, że nie. Chyba.

K.B.: Nikt z Twoich bliskich nie próbował Ci jakoś pomóc? Dać jakiejś rady?

Właśnie nie mogli nic zrobić tak na prawdę. Bo co z tego, że oni gdzieś tam mówili, co powinnam zrobić, albo co powinnam załatwić, skoro tak na prawdę to były tylko słowa, a nie widzieli jak to wygląda dokładnie, bo nie da się wszystkich rzeczy opisać na zewnątrz więc nie do końca mnie rozumieli, ale jak postanowiłam uciec to powiedzieli, że mi pomogą żebym nie została gdzieś tam sama, pod mostem, albo coś..


K.B.: Czy ta smutna historia wpłynęła w jakiś sposób na Twoje relacje z bliskimi? Czy coś się zmieniło?

Później tak, po fakcie już.

K.B.: Na lepsze?

No na lepsze, na lepsze, bo po iluś tam latach usiadło się z rodzicami i się porozmawiało o każdym punkcie widzenia danej sprawy, więc dużo rzeczy zostało wyjaśnionych i gdzieś tam jakieś zrozumienie w końcu nadeszło.

K.B.: Co być poradziła dzieciom, które znajdują się w takiej sytuacji jak Ty sprzed laty?

Żeby rozmawiały z rodzicami. (śmiech) przynajmniej próbowały.


K.B.: Co tak naprawdę czuje dziecko, które sytuacja zmusza do ucieczki?

Chyba wielką złość i żal do rodziców, że mnie nie rozumieją i że zamiast wspierać mnie i moje działania i to co chciałam robić i moje wizje to działo się odwrotnie, nie czułam takiego wsparcia i jakiejś pomocy więc stwierdziłam, że skoro nie mam tam czego szukać to będzie mi lepiej bez nich.

K.B.: Czy to, co zdarzyło się x lat temu, często do Ciebie wraca? Myślisz o tym, co się stało? Czy to ma wpływ na Twoje dorosłe życie?

Od czasu do czasu gdzieś tam wracają, ale staram się nie myśleć o tym. No jakiś wpływ na pewno, bo gdzieś tam to życie jakoś inaczej by się poukładało jakbym została w domu inaczej by to wyglądało, ale jak to nie wiem


K.B.: Czy poprzez ucieczkę chciałaś pokazać swoją bezsilność lub złość, wobec sytuacji panującej w domu? Chciałaś sprawdzić czy rodzicom zależy na Tobie?

Nie wiem, co wtedy myślałam.. chciałam się po prostu uwolnić od rodziców i z jednej strony chciałam żeby mnie szukali i żeby coś zrobili i coś zrozumieli przede wszystkim, bo bardziej na tym mi zależało żeby przez tą ucieczkę i żeby po prostu zobaczyli, że jest jakiś problem, którego wtedy, wydawałoby się na tamte lata, że oni nie dostrzegają.



K.B.: Czy poinformowałaś rodziców o tym, że chcesz uciec? Powiedziałaś im „Ucieknę, nie

wytrzymam”?Jak zareagowali?

Nie..

K.B.: A czemu nie?

No, bo co miałam im powiedzieć? Ucieknę z domu! (śmiech). Nic, po prostu pewnego pięknego dnia zaplanowałam sobie, że pójdę i zaczęłam się pakować, zostawiłam długi, obszerny list z wyrzutami, z żalem, jaki czułam i poszłam.

K.B.: Jak to się później skończyło? Znaleźli Cię, czy dałaś znać, że nie zamierzasz wracać?

Nie…Oni tak na prawdę wiedzieli gdzie jestem, ale nie szukali mnie, jak się okazało, bo mój ojciec cały czas wiedział, gdzie jestem i gdzieś tam starał się mieć to wszystko pod kontrolą, ale stwierdził, że jak będę chciała przyjść to przyjdę sama i nie będzie mnie do tego zmuszał.


K.B.: Jak Twoim zdaniem zapobiegać ucieczkom z domu? Co robić, aby nie dopuścić do takiej tragedii?

Dzieciom, aby właśnie starały się rozmawiać z rodzicami, żeby nie dochodziło do sytuacji, że są konflikty, a nawet, jeśli są to żeby o tym rozmawiać, a nie podejmować takie drastyczne kroki.

A rodzicom…może czasem trochę więcej wyrozumiałości w stosunku do dzieci i jakiegoś zrozumienia, że jest się czasem w takim wieku, że ma się różne krzywe myśli i te dzieciaki trzeba wspierać nawet, jeśli zrobią coś złego to trzeba wytłumaczyć, a nie od razu robić jakieś afery, awantury i doprowadzać do tego, że te dzieci się buntują i się od tych rodziców odsuwają.

K.B.: Dziękuję za rozmowę.

Katarzyna Baryn

poniedziałek, 19 marca 2012

AND THE SUN WAS SHINING


Kto projektował dworzec w Katowicach i dlaczego Kafka? Skąd osobliwa słabość Polaków do kapci? Jak przetrwać busz po polsku, założyć rodzinę i polubić szeleszczący język, będąc Irlandczykiem? O tych i innych problemach można porozmyślać, wybierając się wieczorem do teatru Korez na monodram „Sunshine”.


W tym spektaklu jednego aktora Peadar de Burca łączy modną konwencję stand-up comedy z formą kabaretową znaną z polskich scen, uzyskując iluzję niezobowiązującego spotkania aktora z widzem. Monolog sprawia wrażenie bardzo osobistej wypowiedzi, więc nietrudno przekonać publiczność, że wybrała się na kawę z interesującym cudzoziemcem, który ma bardzo dużo do powiedzenia, więc mówi bez przerwy z nieopanowaną energią i spontaniczną gestykulacją. Tak w „Sunshine” zacierają się granice między teatrem a rzeczywistością.


Anegdotki, które usłyszymy, dotyczą znanych stereotypów narodowych i codziennych, szarych rekwizytów: obrazu marudnego Polaka, fatalnego stanu dworców kolejowych i ojczystej miłości do noszenia wąsów. Zarówno w sferze merytorycznej jak i językowej performance mógłby wydawać się przeciętny, intrygujący jest natomiast sam sposób prowadzenia opowieści.


Oś konstrukcyjną spektaklu stanowi charyzma aktora, pełen pogody, naturalny styl sceniczny, lekkość w snuciu pozornie nieciekawych historii, a nawet pełen panmaskarady egocentryzm, który w gruncie rzeczy okazuje się ujmujący. Peadar de Burca zakłada kolejne maski: wrażliwego neurotyka, któremu zabijany na Boże Narodzenie karp przypomina Toma Hanksa, cynicznego obserwatora i opanowanego dziwnymi obsesjami hipochondryka, jednak jego monolog pozostaje opowieścią o poznawaniu, podróży nieco wyobcowanego człowieka, który stopniowo oswaja nieznaną kulturę, przygląda się jej z ironią, relacjonuje ciemne i jasne strony, a ostatecznie z ciepłym uśmiechem przyznaje, że sam jest częścią groteskowego świata, o którym mówi.


Wieczór z „Sunshine” to doskonały zastrzyk energii i ciekawe ćwiczenie lingwistyczne (monolog jest bowiem prowadzony po angielsku). Warto przyjrzeć się metodom, które odnalazł Peadar de Burca, aby prowadzić grę z konwencją teatralną i samym widzem, tworząc naturalny, sympatyczny nastrój pełen ciepłego, inteligentnego humoru. 


Anna Majewska

wtorek, 21 lutego 2012

Ucieczki z domu – rozmowa z psychologiem szkolnym

Temat, który zawsze jest na czasie. Do rozmowy z psychologiem skłoniła mnie chwilowa ucieczka kolegi.



J.J: Jakie czynniki wpływają na ucieczkę?
K.M: Pozornie bardzo hedonistyczne - impreza - i wstawienie się na niej, Chłopak, Jest miło, więc nie idą do domu etc., Patrząc głębiej wszyscy "moi" uciekinierzy mają jakieś problemy rodzinne - skonfliktowani rodzice, alkohol w domu, brak wzorców, chęć zwrócenia na siebie uwagi, przemoc w rodzinie...



J.J: Częściej uciekają dziewczyny czy chłopcy?
K.M: Uciekają i dziewczyny i chłopcy... dziewczyny częściej i na krócej (jedna impreza, czy kilka nocek) Raczej nie z zamiarem pozostania na gigancie... Chłopcy znikają na dłużej i trudniej ich znaleźć...

J.J: Jest to zjawisko jednorazowe, czy nie?
K.M: zależy od przypadku - w większości się powtarza..


J.J: Jak pomóc osobom, które uciekały z domu?
K.M: Rozwiązania systemowe obejmujące terapię WSZYSTKICH członków rodziny. Bardzo trudno ich do tego motywować, bo wychodzi się z założenia, że tylko uciekinier MA problem i JEST problemem... o profilaktykę raczej trudno w tym temacie...


J.J: Jak zapobiegać ucieczkom?
K.M: Trzeba znaleźć trop - rozmowy z koleżankami i kolegami


J.J: Czy istnieją statystyki ilości niezgłaszanych ucieczek?
K.M: Czy istnieją statystyki niezgłaszanych ucieczek - nie wiem. Może jakieś wyniki badań ankietowych. My ich nie robimy, bo nie ma takiej potrzeby. Zazwyczaj temat jest zgłaszany na policji, gdyż często rodzice chcą mieć podkładkę do spraw sądowych, że sami spełniają swoje rodzicielskie obowiązki...

poniedziałek, 13 lutego 2012

"I wszyscy już są..."

Od poniedziałku do piątku o 18:00 kilkanaście tysięcy osób ogląda co do powiedzenia ma Włodek Markowicz i Karol Paciorek - dwóch chłopaków z Krakowa z niesamowitą energią i zdolnością przekazu. Sami o sobie piszą "Rozrywkowy felieton publicystyczny". 

W ciągu zaledwie roku kanał Lekko Stronniczy na youtube uzbierał ponad 35000 subskrybentów. Liczba ta powtarza się także na facebooku. Raz na jakiś czas chłopcy organizują spotkania z widzami, tzw "Lekko stronnicze piwo" gdzie fani mają okazję spotkać się z Karolem i Włodkiem, zamienić parę zdań przy przysłowiowym piwku. Niedawno, bo 10 lutego br, odwiedzili Katowickie Oko Miasta. Było to do tej pory najbardziej liczne spotkanie. Obecni mieli okazję uczestniczyć też w nagraniu odcinka na żywo. Pomimo całego zamieszania i mało sprzyjających warunków pogodowych, znaleźli chwilę, żeby ze mną porozmawiać.

Sandra Ledzion: Ile czasu zajmuje wam złożenie odcinka, łącznie z zebraniem materiałów do niego, nagraniem i montażem?
Włodek Markowicz: Wiesz co, samo nagranie zajmuje nie wiele czasu
Karol Paciorek: Cztery godziny!
WM: Nie, to co widzieliście na piwie, to jest nagranie, to jest faktycznie, 11 minut
KP: Ale jeszcze trzeba zmontować!
WM: No tak, montowanie to jest jakieś 3-4 godziny

SL: Spodziewaliście się takiego sukcesu?
KP: Co to jest sukces? Zdefiniuj
SL: Biorąc pod uwagę choćby dzisiejszą frekwencję, a nie jest to jedyne piwo które organizowaliście, dużo osób was ogląda, występy w telewizji i chociażby warsztaty, które przyjechaliście prowadzić, możemy myślę uznać to za sukces?
KP: Ile to jest dużo? Cieszymy się z tego co udało nam się osiągnąć, jakkolwiek zdefiniujesz sukces. Wielu ludzi, paradoksalnie kojarzę z youtube, którzy mają w stosunku do nas dużo mniej wyświetleń, widać olbrzymią radość i robią filmiki o takich wydawać się może prozaicznych tematach...
WM: Inaczej, wbrew pozorom czujemy się tak samo spełnieni jeśli chodzi o Lekko Stronniczego, jak czuliśmy się na pierwszym piwie w Krakowie. Serio, bym się szarpnął ze stwierdzeniem, że tam było..
KP: Lepiej?
WM: Nie wiem czy lepiej, było bardziej osobiście, było około 70 osób.
KP: A nie 40 miliardów jak dziś tutaj.

SL: A wolicie jak jest więcej osób czy mniej?
KP: Fajnie jak jest więcej ludzi, ja się cieszę jeżeli ktoś chciał autograf czy zrobić sobie zdjęcie, ja się bardzo cieszę że on może coś takiego chcieć, bo ogląda to jest w porządku, zupełnie ok, natomiast jak podpisywałem autografy w pewnym momencie mnie chwyciło coś takiego że nawet nie patrzyłem tym ludziom w oczy...
WM: Ja też..
KP: Nie było okazji, patrzysz na kartkę cały czas
WM: Wielki minus w tym przypadku akurat - im więcej ludzi tym mniej tej interakcji, kurcze, nawet nie kojarzę już ludzi.. Przepraszam!

SL: Jak bardzo LS wpłynął na wasze prywatne życie?
KP: No wiesz, zajmuje nam 5 dni w tygodniu!
WM: No to jest naturalne, że zmieniło się nasze życie normalne, prywatne, brakuje czasu.

SL: Ale czujecie się rozpoznawalni?
KP: Czasem nas rozpoznają, najbardziej w Warszawie
WM: Trzeba po prostu chodzić w dużej czapce
SL: I okulary!
WM: No! I jest okej

SL: Różnice w charakterach pomagają wam czy przeszkadzają?
KP: Jakie różnice?! Nie ma żadnych różnic, Włodek lubi "The Social Network", ja nie lubię, jakie różnice!
WM: Zdecydowanie pomagają, ale nie widzę tych różnic! Jak byśmy byli tacy sami to pewnie nie byłoby tej rozmowy
KP: Ej, koksowniki mają!
WM: Nawet ludzie korzystają, bo w Krakowie widziałem koksowniki i stała tylko jedna osoba i to dla lansu, z iPhonem w drugiej ręce
KP: A weź!
WM: Więc, jak byśmy byli tacy sami to byłoby głupie
KP: No, prawie jak ten dym nad Katowicami, on jest głupi
WM: Smog!
KP: Pylicy można dostać! Przemujemy ten wywiad!

SL: Ale co możecie powiedzieć o Katowicach?
KP: Nie mieliśmy okazji zobaczyć, bo byliśmy zajęci od rana, no ale Włodek był pare razy w Katowicach, ja byłem pare razy w Katowicach...
WM: Nie byłem! Serio, to jest mój pierwszy raz! Powiem tak, spodziewałem się mniej, że to jest mniejsze miasto, dziękuję.
KP: No. Trochę jak cały Śląsk jest smutne. Co nie znaczy, że ludzie są smutni
WM: I to ludzie czynią te miasto takim pięknym, Włodek Markowicz

SL: Jest cokolwiek co mogłoby was skłonić do zakończenia LS?
WM: Ktoś z nas musiałby zrezygnować, np wyjechać za granicę.
KP: Jest to jedno z częstszych pytań które uważam za bez sensowne
SL: Przepraszam!
KP: Nie, ale nie jesteś jedyną osobą która o to pyta, nawet ostatnio w telewizji dostaliśmy pytanie "a co jak się rozpadniecie", ale już ci mówię o co chodzi, na przykład jak ktoś zaczyna z kimś chodzić to nie pytasz się go "a kiedy się rozstaniecie?", dlatego uważam to za szukanie dziury w całym, wiesz.
WM: Musimy po prostu wierzyć że będziemy robić to bardzo długo
KP: A to pytanie można zadać inaczej, na przykład "Jak długo zamierzacie jeszcze robić LS?"
WM: To może odpowiemy
KP: Długoooooooo!

SL: Macie jakiś określony target jeśli chodzi o odbiorców? Wiemy, widzowie są rózni, grupy wiekowe są dość rozbierzne. Robicie ten program tak po prostu, po swojemu czy bardziej macie w tym jakiś przekaz pod daną grupę?
WM: Staramy się rozmawiać do ludzi którzy zrozumieją nas w stu procentach, czyli ludzi w naszym wieku. Najłatwiej rozmawia nam się z takimi ludźmi. Oczywiście, jeśli ktoś jest starszy czy młodszy to też okej. Dla mnie naturalnym jest że młodsi ludzie to oglądają, bo fajnie się ogląda tych co są już na studiach, sam bym oglądał, ale raczej staramy się rozmawiać do ludzi, których moglibyśmy uznać za naszych rówieśników.

SL: Najgorsza wada wśród widzów?
KP: KOCHAMY ICH, złe pytanie, czemu nie spytasz za co ich lubimy, tylko czego nie lubimy. Widzowie tworzą ten program w dużej części. Jasne, że mają wady, ale my też mamy, ja mam okulary i nogę w gipsie, a nasi widzownie  są dla nas trochę jak dzieci, takich mamy, takich kochamy.
WM: Jeśli mają już jakieś przywary to jest to niewielki odsetek
KP: W bardzo dużej mierze stworzyli ten program
WM: Poza tym "haters make you famous"

SL: Okej, więc jak wiemy, jesteście w Katowicach z powodu warsztatów Xann, które prowadzicie. Możecie mi powiedzieć, jak się czujecie w roli ekspertów od social media? Bo za takich jesteście w tej chwili postrzegani, sprawia wam jakąś trudność przekazanie wiedzy na ten temat?
KP: Dobre pytanie
WM: Ja osobiście nie mam, jesli ktoś chce posłuchać w jaki sposób my to postrzegamy, bo mam wrażenie że w sposób mniej statystyczny, bardziej doświadczalny
KP: Dużo, dużo mniej statystyczny
WM: Tak, my nie sugerowaliśmy się niczym, jakoś przetrwaliśmy pod początku, do końca. Jesli ktoś chce tego posłuchać to bardzo dobrze, jeśli jeszcze zauważy w tym coś fajnego, to już w ogóle super.
KP: Trzeba chyba byłoby zapytać ludzi którzy byli na warsztatach, czy im się podobało. Ale do tego byłaby potrzebna anonimowa ankieta.

SL: Możemy się czegoś nowego od was spodziewać? Coś nowego na horyzoncie?
KP: TAK, kropka
WM: Jak zaczynasz współpracę komercyjną z firmą, ta firma chce żeby nic nie mówić, więc możemy powiedzieć tyle, że będzie.

SL: I na koniec, jedna złota rada dla początkujących vlogerów?
KP: No, Włodek, jedna rada, bo musi być jakaś jedna, ta złota
WM: Nie każdy będzie Kubą Wojewódzkim. My nie jesteśmy Kubą Wojewódzkim, nie każdy może być. Nie należy się zrażać, my nie możemy poddać się bo nie mamy 100000 wyświetleń na odcinek, a może chcielibyśmy mieć.
KP: Jak się rzadko zgadam z Włodkiem, tak się zgadzam tym razem.
WM: Oczywiście, chodzi o to żeby być sobą. Jeśli zauważymy chociaż małą grupkę ludzi, którzy chcą oglądać, to to wystarczy. Jeśli też jesteś osobą której to wystarczy, to dobrze dla ciebie.


Piwo w Katowicach upłynęło w przemiłej atmosferze i chociaż nie trwało długo, warto było spotkać się z Karolem i Włodkiem. Okazali się tacy sami, jak na swoich filmikach. Normalni, naturalni, sympatyczni i otwarci. Starali się zamienić chociaż kilka zdań z każdym. Jeśli nie byłeś - żałuj! I pojaw się następnym razem. A jeśli do tej pory nie znałeś Włodka i Karola, to już wiedz, że jesteś Lekko Stronniczy!

Przygotowała: Sandra Ledzion

czwartek, 2 lutego 2012

Miss American Dream


źródło: facebook.com/lanadelrey

Lana Del Rey ma usta wypełnione kolagenem, włosy à la księżniczka Disneya i bogatego tatusia. Ale ma również dziwaczny, nie do ujęcia w sztywne ramy głos i dobry pomysł na siebie.

Jej - oficjalnie - debiutancka płyta pojawiła się na rynku muzycznym zaledwie parę dni temu. Przed jej premierą Lana zdążyła już przejść do historii jako gość muzyczny kultowego amerykańskiego programu Saturday Night Live o najkrótszym karierowym stażu. Czy słusznie?

Zanim świat usłyszał o Lanie Del Rey, opisywanej jako „gangsterską Nancy Sinatrę”, w Lake Placid żyła Lizzie Grant. Jak wielu początkujących muzyków dorabiała występując w lokalnych klubach, w międzyczasie pracując na kolejnymi demówkami. Mimo wsparcia finansowego ojca, jej pierwszy self-titled album nie zyskał uznania nawet na najbardziej alternatywnej nowojorskiej scenie, ale ambitna Elizabeth się nie poddała. Nie wnikając w rodzinne koneksje, w 2011 roku podpisała kontrakt z trzema wytwórniami należącym do Universal Music Group. W sieci zostało opublikowane jej debiutancki, utrzymany w nostalgicznych klimatach retro, klip do „Video Games”, a sama zainteresowana zaczęła wymieniać jako źródła swej inspiracji takie ikony jak Elvisa Presleya, Kurta Cobaina oraz… Britney Spears. I tak w wielkim skrócie rozpoczął się szał na Lanę.

Zaledwie kilkoma umieszczonymi na YouTubie kawałkami podbiła serca tysięcy fanów, przez następne miesiące niecierpliwie oczekujących pełnoprawnej EP-ki. Trzydziestego stycznia 2012 krążek Born To Die w końcu trafił do sklepów.

Otwiera go tytułowy singiel, który jasno nakreśla świat, do jakiego wstąpimy na następne pięćdziesiąt minut (w wersji deluxe: godzinę). Melancholijny, senny i urzekający. Wokal Lany brzmi jakby nieco od niechcenia, jakby starała się przezeń wyrazić „nic nie poradzę, że pokochacie ten kawałek”. Teledysk do utworu, z gościnnym udziałem modela Bradleya Soileau, jest zmysłowy i przywodzi na myśl nienapisaną jeszcze antybaśń z pewnością nie dla dzieci.

Pierwsza połowa płyty to pewne uderzenie producentów, „na zachętę”, znanymi już szerszej publiczności utworami. „Blue Jeans”, „Video Games” nie są dla fanów żadną nowością. „Diet Mtn Dew” nieco różni się od publikowanej wcześniej wersji. „National Anthem”  stanowi słoneczne preludium do najlepszego kawałka na albumie – „Dark Paradise”, depresyjne i duszące, a jednocześnie chyba najbardziej szczere ze wszystkich.

„Radio”, „Carmen” i „Million Dollar Man” musiałam przesłuchiwać po kilka razy – przy Born To Die puszczonym w tle pracy, nie zorientowałam się, że to trzy różne piosenki.

Wykonywane wcześniej wyłącznie na koncertach „Summertime Sadness” oraz „This Is What Makes Us Girls” stanowią udaną klamrę kompozycyjną całości. Ale na tym kończy się standardowa wersja krążka, pozostawiając spory niedosyt. Edycja deluxe, niestety, nie ratuje sytuacji – „Without You” i „Lucky Ones” znów zlewają się w jedno, z kolei obecność „Lolity” uważam za zupełnie niepotrzebną, skoro do Nobakova nawiązuje już bardzo dobre „Off to the Races”. Light of my life, fire of my loins – śpiewa w niej Lana, cytując pierwsze linijki jednej z najbardziej kontrowersyjnych powieści dwudziestego wieku.

Jakkolwiek banalnie by to nie brzmiało, Lanę Del Rey albo się go kocha, albo nienawidzi. Jej głos może z początku interesować, ale gdy nie stanowi już nowości, staje się wyjątkowo wtórny i słychać w nim brak ingerencji tzw. vocal couch*.  Born To Die to śliczna wydmuszka. Piękne melodie okraszone pustymi tekstami, których nie ratuje nawet wokal.

Czy to jednak przekreśla Lanę? Obserwując ją zamkniętą we własnej bajce, nie zauważamy, że tak naprawdę to kolejna wykreowana przed wielką wytwórnię persona. Chcielibyśmy więcej. Skoro sprawia pozory artystki ambitnej, niech taką będzie, prawda? Tylko po co? Dawno nie było słychać o tak dobrej artystce pop, muzyki z definicji popularnej, łatwej i przyjemnej. A także, co obecnie może zaskakiwać, zwyczajnie ładnej.

Słuchając Katy Perry czy Jessie J, dziewczyn „tworzonych” w podobny sposób co Del Rey, nie potrafię rozróżnić ich utworów. Nawet wielbiona niedawno Gaga stała się wtórna, a jej ostatni krążek okazał się medialną klapą. Lana może i jest schematyczna, ale w swojej kategorii, przynajmniej na razie, pozostaje jedyna.  Jak każdy produkt, pewnie wkrótce zostanie odłożona na półkę, gdy jej miejsce w grze zajmie nowa zawodniczka, ale do tego czasu chyba warto dać jej szansę. Chociażby po to, by wypełnić czymś czekanie.


Wiktoria Uljanowska

Mam wrażenie, że polskie określenie nauczyciel śpiewu nie oddaje w  pełni kwestii prowadzenia artysty, mentorstwa.

niedziela, 22 stycznia 2012

Audiofeels w Zabrzu dali czadu!


Niezwykła atmosfera, muzyka i ośmiu przystojnych mężczyzn na scenie. Czego od życia oczekiwać więcej? Chyba tylko jeszcze jednego koncertu. UNFINISHED – taką nazwę nosi płyta najprawdopodobniej najlepszego zespołu vocal play w Polsce.

21 stycznia o godzinie 19 Dom Muzyki i Tańca w Zabrzu rozgrzany był do czerwoności. Zespół Audiofeels zaprezentował utwory z ich drugiej, nowej płyty. Rockowe, jazzowe, popowe i klasyczne brzmienia to dla nich chleb powszedni. Tak bardzo spodobali się śląskiej publiczności, że „bisom” nie było końca. Choć nie miałam możliwości zrobić z nimi wywiadu, na znaczną część pytań, sama mogę sobie odpowiedzieć. Już na samym początku koncertu chłopaki powiedzieli, że muzycznie połączył ich wspólny chór w poznańskim akademiku, a ich zapał i zaangażowanie w muzykę „czuć i widać” na samym końcu sali. Ich życie na pewno odwróciło się o 360 stopni po programie „Mam Talent”, co otworzyło im szeroko drzwi do kariery muzycznej i, jak widać, bardzo dobrze tę szansę wykorzystują. Każda praca nad jakąkolwiek płytą jest wielkim wysiłkiem i wyzwaniem, ale oni przy tworzeni po prostu się bawią. Przez ich „nadprzyrodzone” zdolności, praca staje się przyjemnością, a kontakt z publicznością niezwykłą satysfakcją.

Ich płyta posiada wiele coverów, m.in. zespołu Red Hot Chili Peppers, ale również autorskie nagrania, takie jak: „I found a place”. Pytając ich, jakie mają plany na przyszłość, zapewne odpowiedzieliby mi, że związane z muzyką. To jest ich pasja, miłość, a z tym człowiek, od tak, się nie rozstaje. Siedząc na czerwonych krzesłach, miło było mi popatrzeć jak artyści rozwijają się, dzięki ciężkiej pracy, ale również w jaki sposób zbierają jej plony.

Katarzyna Baryn





wtorek, 17 stycznia 2012

Listy na wyczerpanym papierze


Jeremi Przybora wszystko miał posegregowane, najdrobniejsza notatka musiała znaleźć określone miejsce, każdy świstek świetnie znał swoje przeznaczenie i na krok nie ośmielał się ruszyć z szuflady. Pewnego dnia Jeremi dzwoni do Magdy Umer, mówi „to ważne”, mówi „przyjeżdżaj”, więc Magda przyjeżdża natychmiast, dostaje wielką, brązową kopertę z napisem „Agnieszka” i szalenie odpowiedzialne zadanie – ocalić od zapomnienia obszerną korespondencję. Tak wszystko się zaczyna.

Dzisiaj dzięki nieocenionej pracy Magdy Umer możemy już czytać „Listy na wyczerpanym papierze” Agnieszki Osieckiej i Jeremiego Przybory – poetki, która bardzo nie chciała zostać Colombiną z marzeń sennych i poety żywiącego do uszu owej Colombiny uczucie szczególne. Pełna nieustannego puszczania oka, humoru i tęsknoty, ironii i niepokoju, wzruszająca epistolografia pozwala wniknąć oczarowanemu, zafascynowanemu i nieco wścibskiemu czytelnikowi w niezwykłą, trudną do opisania relację autorki pięknych piosenek, które nucimy od lat, tak bliskich i znanych, jakby napisane były przed chwilą i to właśnie wyłącznie dla nas  oraz starszego od niej o dwadzieścia lat współtwórcy Kabaretu Starszych Panów.

„Bądź cieplejsza o dwa (2) słoneczka, nie więcej – dobrze?” prosi tekściarz pewnej wiosny, wiosny IV zjazdu PZPR, premiery „Skąpanych w ogniu” i czarnego od podpisów listu w sprawie ograniczenia cenzury, a dla Osieckiej i Przybory – wiosny pierwszej. Tak krok po kroku rozwija się krótka opowieść o parze poetów, kilku zasuszonych kwiatach, zdjęciach, wielkiej kulturze, ciepłym humorze, ciętym języku, dystansie i śmiechu przez łzy. Początkowo trochę „na lipę” i z przyzwyczajenia zaczyna się pisanie bardzo ładnych listów, układanie zdań długich jak wiosenne dżdżownice i ślicznych jak eleganckie krawaty Jerzego Wasowskiego. Agnieszka i Jeremi wysyłają sobie takie niewielkie karuzele miłosnych dżdżownic, mówiąc o niepewności, fascynacji, swoich słabostkach, pretensjach, małych tęsknotach i małych radościach. Na tle ich dialogu huczy życie literackie powojennej Polski, a wieczorami w warszawskim SPATiFie  snuje się dyskusje nad czerwonym winem. W bajecznej elegancji tajemniczych „tamtych czasów”, pełnych dobrze wychowanych ludzi nazwanych przez Osiecką „Ostatnimi Mohikanami”, o których lubimy czytać i myśleć z przyjemną nostalgią, biorą górę zupełnie zwykłe rozterki, ziarenko rozpaczy i trochę smutku. Każdy list słynnych tekściarzy jest podejmowaną na nowo próbą nawiązania dialogu z drugą osobą. Dzieje się to wszystko w kryzysowych warunkach klimatycznych, podczas  gdy dialog pomimo najlepszych starań niezmiennie rwie się w strzępy, jest pełen niedomówień i niebezpiecznie zaczyna przypominać dwa równoległe monologi połączone w groteskowym, kakofonicznym duecie. Tak to już bywa z defektami języka.

Pomimo tej kłopotliwej niemocy łata się przecież dialog, zakleja kolejną kopertę, a pretensje tłumaczy takimi słowami, których braku publikacji literatura polska nie wybaczyłaby na pewno. Ostatecznie wysyła się list, bez szczególnego powodu, „ale żeby sobie podłużyć ręce, które się wyciągają z drugiego brzegu rzeki bardzo szerokiej”.

Anna Majewska

środa, 11 stycznia 2012

Czyż nie dobija się koni?


Czasy kryzysu, desperaci biorą udział w maratonie tanecznym doprowadzając się do skrajnego wyczerpania i poniżając przed publicznością. Brutalna adaptacja miernej powieści Horacego McCoya w wykonaniu Sydneya Pollacka prowokuje, ukazując ile warte było 1500$, dzisiejsza równowartość 60 tysięcy PLN.

Film stał się na nowo aktualny, gdy wkroczyliśmy w nowy etap reality TV - format Big Brothera okazał się zbyt oczywisty. Widz potrzebuje poniżenia w ładnym opakowaniu. Odrzucenia i szyderstw ukrytego pod pozorami konkursu. Cierpienie i kpina sprzedają się równie dobrze dzisiaj, co wtedy.
Mistrz ceremonii grany przez Giga Younga, (w jego ostatnim występie przed tym jak zabił siebie i swoją żonę) snuje wokół tancerzy intrygi i wciąga ich w swoje gierki, aby publika miała okazje wybrać swojego ulubieńca. By urozmaicić zabawę, zmusza zawodników do udziału w pokazie talentów - ktoś zaśpiewa, ktoś zastepuje - najważniejsze, że od strony publiczności sypie się deszcz monet, które zawodnik zbiera ku uciesze gawiedzi. 
Z obsady wyróżnia się Jane Fonda, kobieta zmęczona życiem, która widziała już wszystko. Za to Sussannah York pozoruje się na pretensjonalną aktoreczkę, tak naprawdę pokazując finezję swojego warsztatu w scenie załamania nerwowego;
Do książki McCoya nie ma żadnego porównania. Reżyser uchwycił esencję przerysowanej powieści przekształcając ją w bogatsze i głębsze przedstawienie. W filmie z 1969 czuć ostre nieoczekiwane nuty, które porównać można tylko do "The Wall" albo "Obywatela Kane’a" oraz niesamowitą koncentrację na opowiadanej historii, niespotykaną w nowoczesnej kinematografii.
“Czyż nie dobija się koni” obrzydliwie skrupulatnie wytyka widzowi wszystkie jego przywary, zmuszając do napięcia w czasie oglądania tego żałosnego spektaklu. Chora rozrywka - chciałbym powiedzieć bez obawy o bycie posądzonym hipokrytą. 
tl;dr: Roman Wilhelmi w "Wojnie światów": http://goo.gl/ufMme






ox

Rozmowa z anonimowym ćpunem - część 1


Młodzi dla Kultury: Jak się zaczęła twoja przygoda?
Anonimowy Ćpun: Zawsze chciałem się odurzać. W czasie pogadanek pomimo tego, że mówili nam o tych wszystkich konsekwencjach, o tym jak się potoczy nasze życie jeśli będziemy się mieszać w takie rzeczy, ja mimo wszystko zawsze, po prostu zawsze wiedziałem, że jak będzie okazja to ja wezmę. "Później THC ci już nie wystarcza i przechodzisz na twarde" - tak mówią specjaliści. Moim zdaniem to ze ktoś przeszedł na twarde z tego nie wynika, tylko z tego ze od początku zawsze lubił się odurzać. To prawda ze THC go ośmieliło, ale prędzej czy później i tak by wziął.

MdK: Jesteś za dopalaczami?
A.Ć: Jestem przeciwko dopalaczom. Gdyż, ludzie którzy je kupują nie mają pojęcia o ich prawdziwym składzie chemicznym. Często tam jest proszek do prania, trutki na szczury. Narkotyki są zdecydowanie bezpieczniejsze.

MdK: W towarzystwie ludzi nie chce ci się zajarać?
A.Ć: Oczywiście, że mi się chce - zawsze mi się chce. Po prostu to jest tak, że nigdy w życiu nie czujesz się szczęśliwy, jak jestem trzeźwy. A kiedy się najaram to jestem szczęśliwy.
MdK: Na jak długo?

A.Ć: Aż się nie skończy.

MdK: Więc czemu nie jesteś cały czas najarany?
A.Ć: Bo nie mam pieniędzy, możliwości i oprócz jarania trzeba żyć, chociażby po to by potem mieć możliwość zajarania.

MdK: Idea ciągłego haju, to twój raj?
A.Ć: Nie, niekoniecznie, bo przyjemności pozostaną przyjemnościami tylko wtedy gdy trwają krótko. Gdybym miał całą górę zielska, to pewnie by mnie to nie cieszyło. Paliłabym dzień, dwa..

MdK: Więc kupię ci taką i przestaniesz?
A.Ć: Kupisz? Żeby kupić górę zielska musiałbyś sprzedać cały dom.

MdK: Czyli masz to w genach?
A.Ć: Tak po prosto zawsze czułem. Moi rodzice nie jarają. Matka nigdy w życiu nie była pijana.

MdK: Ulubiona bajka z dzieciństwa?
A.Ć: Gumisie - zawsze chciałam spróbować soku z gumijagód.

MdK: Pierwszy raz?
A.Ć: Jakieś dwa lata temu (nawet nie wiesz ile można przećpać przez dwa lata). Wtedy miałem pierwszy raz okazję zajarać zielsko. Moja siostra mi zostawiła mieszkanie, siedziałem tam sobie z kolegami z osiedla. Oni mieli dużo zielska. To było bardzo dziwne, tak pierwszy raz się zjarać. To najpierw w ogóle cały świat mi się obrócił, po prostu siedziałam na krześle biurowym, wydawało mi się że podłoga się przekrzywiła, tam wyżej tu niżej - wszystko się obróciło. Trzymałem się biurka, żeby nie zjechać i nie roztrzaskać o ścianę, bo myślałem że jest tak wszystko pochylone. Po czym oglądałem sobie coś w Internecie i tak mnie wszystko niesamowicie śmieszyło, że myślałem, że po prostu umrę ze śmiechu.

MdK: I czytałaś o tym że potrzeba zjarać 40 tysięcy jointów by umrzeć?
A.Ć: Tak, tak, tak! I to mnie tak śmieszyło, że to jest taki absurd, że trzeba by to było palić po prostu trzy tygodnie, żeby to spalić. I tak mnie to strasznie śmieszyło, ale nagle zrobiło mi się tak słabo, że poszedłem spać. 

MdK: Paląc taką ilość byłbyś coraz bardziej najarany?
A.Ć: Nie. Doszedłbyś do takiego momentu… kiedy bardzo dużo palisz w jednej serii, to w którymś momencie masz już dość i już nie chcesz. Ale są takie narkotyki które można przedawkować zanim to się stanie. I są takie których nigdy nie masz dość, nawet jeżeli już się czujesz jak gówno. Wiesz co to jest zejście? To się dzieje gdy niektóre twarde narkotyki przestają działać. To jest po prostu najstraszniejsze uczucie na świecie. Już nie tylko dlatego, że wcześniej było cudownie, tylko dlatego, że wszystko cię boli, zużyłeś tyle energii wcześniej, że niesamowicie wszystko cię boli, jest zimno, masz drgawki, dreszcze. Miałem takie coś. To jest straszne. Ale twarde i tak są lepsze od miękkich.

MdK: Co z tymi którzy mówią, że miękkie prowadzą do twardych?
A.Ć: To nie jest do końca prawda. Ci ludzie to tłumaczą tak, że niby jak zaczynasz palić marihuanę i to na początku jest super i ten stan ci wystarcza. Bo jakieśtam narkotyki, chociażby to była tylko marihuana to po jakimś czasie wszystko inne przestaje cię cieszyć i czujesz się szczęśliwy tylko wtedy jak masz co ćpać. I takie rzeczy które kiedyś cię cieszyły, przestają cię satysfakcjonować. Jedynym co może dać ci szczęście są narkotyki. Wszystko inne jest tylko koniecznością prowadzącą do tego, żeby zajarać. To jest tak naprawdę bardzo żałosne.

MdK: Więc zniechęcasz innych? Są tacy którzy wręcz zachęcają.
A.Ć: Bo oni już nie myślą… 



Za tydzień część 2.

Z Gliwic do Ostródy!

„JaHoo” to młody zespół wykonujący muzykę reggae. W pierwszym roku działalności udało im dostać się na najbardziej prestiżowy festiwal „Ostróda Reggae Festiwal”. Jak tego dokonali? Jak widzą swoją przyszłość? Rozmowa z Tomaszem „ToKiem” Królem, Tomaszem „dr Youngiem” Płonką i Andrzejem „Totentonem” Szymańskim - członkami zespołu „JaHoo”.

Jakub Jurkiewicz: Zespół powstał pod koniec 2009 roku. Jak przygotowywaliście się do pierwszego koncertu?
ToK: Przygotowywaliśmy długo i ciężko. Głównym problemem było zgranie zespołu, musieliśmy długo ćwiczyć. Nie sądzę jednak, żeby było to bardzo trudne doświadczenie.
drYoung: Mogę dopowiedzieć o pierwszym koncercie. Tomek powiedział, że długo ćwiczyliśmy... Moim zdaniem było to krótko; poszło bardzo szybko, jak na zespół dziesięcioosobowy. Spotykamy się raz na tydzień lub raz na dwa tygodnie. Pierwszy, premierowy koncert zagraliśmy w Rock'a Clubie, tam gdzie kiedyś istniał klub studencki Gwarek i debiutował legendarny gliwicki zespół reggae - R.A.P. Chcieliśmy zrobić podobnie. Przy naszej, gliwickiej publice.

JJ: Już w pierwszym roku działalności dotarliście na „Ostróda Reggae Festiwal”. Jak było z waszym wybiciem się?
ToK: Wybiliśmy się, bo jesteśmy dobrzy i dobrze gramy… (śmiech). Myślę, że duże znaczenie miała płyta. Nagraliśmy ją w maju. Jej premiera była na festiwalu w Ostródzie 11.08.2011r. Naszym głównym celem w tym roku było zagranie na tym właśnie festiwalu. Wcześniejsze koncerty były przygotowaniem do niego. Chcieliśmy dobrze wypaść. To nam się udało.
drYoung: Mówią o nas, że gramy trochę inaczej. W starym stylu, na który mało kto się porywa. Jest to troszeczkę inne reggae niż najbardziej popularne w Polsce. To daje nam możliwość wypełniania pewnej „niszy”.

JJ: Jak było w Ostródzie?
ToK: Koncert tam był bardzo fajny. Wyjazd do Ostródy był dla nas ukoronowaniem pewnego etapu, do którego chcieliśmy dojść. Ostróda to miejsce magiczne dla każdego wykonawcy muzyki reggae w tym kraju, atmosfera tego festiwalu jest niepowtarzalna.

JJ: W jaki sposób powstają nowe kawałki?
ToK: Spotykamy się i gramy. Raz, dwa razy w tygodniu. W zależności jak pozwala na to czas. Próby robimy w mniejszym składzie. Na nich „dżemujemy” i wymyślamy nowe numery. Najczęściej jednak ktoś przynosi pomysł na temat utworu – może to być np. refren wokalny, albo tzw. riddim. Staramy się układać frazy wokalne i do nich pisać teksty sugerując się klimatem muzyki i ilością sylab we frazie wokalnej, rzadko na odwrót. Potem nagrywamy to w kilku wersjach, kilku tempach, wybieramy to co najlepsze. Rozsyłamy mp3 po wszystkich i kombinujemy. Każdy w domu; osobno Na próbie znów testujemy te pomysły, nagrywamy, stwierdzamy czy się nadaje i tak powstaje utwór. Czasami potrafimy utwór wraz z tekstem zrobić na jednej próbie, ale bywa tak, że trwa to kilka tygodni, żeby dotrzeć do ostatecznej formy.
drYoung: Co trzeci wychodzi, a reszta odpada….
ToK: Obecnie na koncertach wykonujemy dwa numery, których nie ma na naszej płycie. Są to „Love fire” i „Love all around”. Gramy je od dwóch miesięcy. Przygotowujemy materiał na nową płytę.
drYoung: Utworów mamy na dwa krążki, tylko nikt nie chce nas wpuścić na scenę na dwie godziny. Gdy ktoś słyszy, że gramy ponad godzinę, to robi wielkie oczy.
ToK: Motywem naszej pierwszej płyty jest „dobre słowo”. Druga płyta będzie miła inny motyw przewodni, ale można się domyślić jaki, skoro mówiłem o dwóch nowych numerach.

JJ: Czy macie jakiś kawałek, który szczególnie lubicie wykonywać?
Totenton: Każdy kawałek to pewna historia z naszego życia. Nie chciałbym faworyzować żadnego, ale ja najbardziej lubię te wywrotowe, czyli np. „Deszcz”.

JJ: Gracie roots reggae. Czy jesteście nastawieni na inne nurty?
drYoung: Jeśli już szufladkować, to określiłbym to jako „conscious reggae”, jak to inni mówią. Inspirujemy się muzyką ze złotej ery reggae, czyli z lat 70-tych i początek 80-tych. Głównie rootsową ale i dubem i rock steady. Dla mnie „roots” w odniesieniu do naszej muzyki to trochę za daleko idący komplement.
ToK: Jednak wiele polskich zespołów, z którymi gramy określa naszą muzykę jako bardziej „rootsową” niż ich. Moim zdaniem gramy bardzo prostą muzykę, łatwą w odbiorze, nie udziwniamy nic na siłę.

JJ: Czy przytrafiła wam się jakaś ciekawa historia?
drYoung: Staramy się unikać dziwnych przygód. Jesteśmy zorganizowani logistycznie, do grania podchodzimy poważnie, z szacunkiem do słuchacza, więc nie pozwalamy sobie przed koncertami na jakieś „numery”. Może jest to nudniejsze, ale bardziej odpowiedzialne. Pomimo tego mieliśmy śmieszną historię. Rozwieszamy sobie plakaty, gdy nagle widzimy, że w naszą stronę idzie dwóch strażników Straży Miejskiej. Dorwali nas i wlepili nam mandaty. Byliśmy na to przygotowani mentalnie. Kiedy meldowali się do centrali, powiedzieli z dziką satysfakcją „mamy ich!”, jakby złapali co najmniej Paramonowa. Okazało się, że centrum monitoringu wysłało za nami kilka patroli....
Totenton: Przy dalszej rozmowie okazało się, że jeden z panów strażników gra na saksofonie i jest wspólnym znajomym, a drugi jara się Sizzlą, w ogóle reggae, dancehallem. Tego wieczoru więcej pieniędzy wydaliśmy na mandaty, niż dostaliśmy za granie, także wszystko było społecznie (śmiech).

JJ: Jakie wskazówki macie dla zaczynających granie?
drYoung: Apeluję o to, żeby przede wszystkim słuchać, a następnie ćwiczyć. Jeżeli ktoś myśli, że wyjdzie na scenę po miesiącu, czy dwóch grania, to się myli. Później wychodzi kwadratowe reggae, kwadratowy rock'n roll, czy blues, który nie jest bluesem. Cierpliwość, praca i odrobina talentu. Jeśli ktoś nie lubi ćwiczyć, niech się nie zabiera za sztukę bo tylko ją okaleczy, choćby miał talent. Tak jak do słuchacza, tak do sztuki trzeba mieć szacunek i pokorę. Lubię czasem posłuchać ulicznych grajków, młodych zespołów, grających na żywo i z sercem. Nawet jeśli nie jest to doskonałe, to nie oszukane, jak wiele gwiazd występujących z playbacku. Gwiazdy muzyki to tylko szczyt piramidy, w której ważny jest każdy kamień, nawet ten stojący u jej podstawy. Zauważam, że młodzi ludzie zanim czegoś się nauczą, już chcą zdobyć sławę i popularność, żeby najlepiej wystąpić w telewizji. Mają tzw „parcie na szkło”. Ja, wracając do grania, po 10 latach przerwy, musiałem nadrabiać zaległości z czasów, gdy mniej ćwiczyłem. Dziś nauka pewnych zagrywek zajmuje mi o wiele więcej czasu. Trzeba wykorzystać go, aby osiągnąć pewien poziom, bo wymagania publiczności rosną. Chodzi o to, żeby nie stać się tymi, którzy by sprostać wymaganiom stosują oszustwo, jak playback czy sampling (tłum. – widzisz na scenie trio, a słyszysz sextet, bo z komputera puszczany jest podkład kolejnych 3 instrumentów). Trzeba grać standardy, naśladując mistrzów, zaczynając od rzeczy prostych a dopiero potem przejść do trudniejszych. Nie należy tworzyć własnej muzyki, dopóki nie nauczy się choć kilku utworów innych wykonawców.
ToK: Nie „gwiazdorzyć”. Zawsze miło jest być oklaskiwanym na scenie, ale przede wszystkim trzeba do tego podchodzić poważnie. To jest najważniejsze. Miałem przygody z graniem, gdzie chodziło o to, żeby się wspólnie napić i pobawić. To mi nie odpowiada. W tej chwili nie podchodzimy tak do tego. Oczywiście, że spotkamy się czasami i napijemy „herbaty”, ale nie na tym się skupiamy. Do dzisiaj przychodzą do nas ludzie, którzy chcą spróbować śpiewać. Zapraszamy ich czasem na próby. Często wydaje się im, że umieją śpiewać, bo stoją przed lustrem i śpiewają do siebie. Wielokrotnie powtarzała się historyjka, że przychodzili, poświęcaliśmy im czas i nic nie wychodziło, bo nie mieli głosów, a często też słuchu.


JJ: Dziękuję za rozmowę!