Główną atrakcją finału kampanii społecznej „Piękna i Bestia” 15 października w C.H. Forum Gliwice, był koncert Andrzeja Piasecznego.
Jakub Krzeciński: Na świecie jest wiele zawodów, niektórych równie pięknych i dochodowych jak muzyka, ale Pan wybrał akurat ją. Dlaczego?
Andrzej Piaseczny: Nie potrafię tego wytłumaczyć, po prostu tak się ułożyło moje życie. W wielu przypadkach talenty czasem ujawniają się samodzielnie, a w innych są prowokowane w jakiś sposób i tak też było w moim przypadku. Ja po prostu miałem szczęście trafić - zupełnie przypadkiem - do zwykłej szkoły podstawowej, w której - kiedy byłem w drugiej czy trzeciej klasie- pojawił się nowy nauczyciel wychowania muzycznego. Jak to z młodymi nauczycielami bywa (dziś już pewnie jest na emeryturze) - był bardzo dużym zapaleńcem i stworzył w szkole zespół wokalny, zespół muzyki dawnej, zespół chóralny. Ja trafiłem do zespołu wokalnego. W ten sposób chyba wykształciła się we mnie miłość do muzyki, choć w dużej mierze nieświadomie. Wydaje mi się, że dzieciak w szkole podstawowej (szczególnie na niższych stopniach edukacji) wiele rzeczy pojmuje jedynie w kategoriach zabawy. Czy coś z tej zabawy potem wyjdzie, to jest już zbieg nie tylko okoliczności i przypadków, ale również tego, czy ma gdzieś w sobie tę żyłkę. Nie byłem przecież sam w tym zespole, a chyba mnie się tylko udało spośród tych wszystkich ludzi. Pierwsze profesjonalne kroki postawiłem dopiero wiele, wiele lat później, kiedy trafiłem na studia, na wychowanie muzyczne w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Kielcach. Tam też spotkałem przyjaciół, z którymi stworzyłem później zespół „Mafia”.
JK: Potem był szał, lata 90.,wszystkie dziewczyny się w Panu kochały i nagle koniec. Gdzie zniknął Andrzej Piaseczny?
AP: W Polsce często zwycięża taka dziennikarska nuta, że kiedy ktoś wyda płytę, a potem przez dwa lata pozwala sobie pracować nad następną, to już jest za długo. A tak wcale nie jest! George Michael wydaje płyty co siedem lat i wszyscy są cierpliwi, więc ja też proszę o odrobinę tej cierpliwości. Poza tym trzeba jeszcze wziąć poprawkę na to, że warunki podczas tych, bodajże piętnastu lat (od momentu mojego pierwszego dużego sukcesu - do dzisiaj), zmieniły się ogromnie. Inna jest zarówno scena muzyczna, jak i sposób kupowania i przyjmowania muzyki. Dzisiaj, kiedy się sprzedaje sto tysięcy płyt, to jest taki sam sukces, jakby wtedy sprzedać milion! Niezależnie czy ja sam siebie, czy ktoś mnie uzna za człowieka, który osiągnął ten sam szczyt czy troszkę mniejszy, z całą pewnością udało mi się jakiś szczyt ponownie zdobyć, a to jest ogromny prezent, bo jest bardzo wielu ludzi i bardzo wielu artystów, którzy z tą formą swoją sprzed wielu lat ciągle się ścigają. Osobiście uważam, że to nie jest dobry pomysł, uważam, że trzeba po prostu robić swoje, a kiedy sukces przyjdzie, to trzeba go traktować troszkę w ten sposób, jakby on przyszedł nie przypadkiem, ale jakby był konsekwencją tego, co się robi, a nie konsekwencją walki o zdobycie pierwszego miejsca. Wówczas potrafi się ten sukces znacznie przyjemniej smakować, i o to chyba chodzi w tym, co się robi. Jeśli sami siebie postawimy gdzieś w peletonie, którego celem jest zdobywanie tego pierwszego miejsca, to odczuwamy tylko wyścig, a potem kiedy już wpadniemy na metę i przypadkowo okaże się, że jesteśmy pierwsi, to nie mamy siły żeby się z tego pierwszego miejsca cieszyć.
JK: A czy gdyby muzyka nie przynosiła zysków, robiłby pan to dalej?
AP: Nie mam pojęcia. Uczciwie mówię, że muzyka jest tyleż samo moim życiem, co sposobem zarabiania na to życie. Jest wielu ludzi, którzy nie odnoszą aż tak wielkiego sukcesu jaki mi się odnieść udało, i świetnie sobie dają w życiu radę i uprawiają tę muzykę. Znamy siebie na tyle, na ile się sprawdziliśmy. Ja nie potrafię konkretnie odpowiedzieć na to pytanie, ale to nie jest chęć ucieczki od niego, tylko po prostu uczciwa niewiedza. Wolę odpowiedzieć w taki sposób, niż kłamliwe zarzekać się „Tak, oczywiście! Za wszelką cenę! Zawsze!”. Nie wiem tego, po prostu mam to szczęście, że mi się udaje. Być może nie muszę takim dylematom stawiać czoła.
JK: Wiele znanych postaci show-biznesu możemy dziś oglądać w reklamach banków, kredytów i sieci komórkowych. Jak zapatruje się Pan na takie praktyki?
AP: Nie widzę w tym nic złego. To jest tak, że często aktorom się wyrzuca, że powinni oddawać się sztuce wyższej, grać w teatrach i broń boże nie tykać się niczego, co ociera się o większe pieniądze. Ale czy tak naprawdę Markowi Kondratowi jego długoletni udział w reklamówkach umniejszył właściwość bycia aktorem dużego formatu? Nie sądzę. Prawdopodobnie jest to dylemat, który powinien rozstrzygać każdy z nas zupełnie z osobna. Jest to jakaś prawda, że reklamowanie margaryny to nie to samo, co reklamowanie banku, ale z drugiej strony dlaczego bank ma być lepszy? A jeszcze z innej strony - chyba to wszystko jest kwestią pewnej formuły, bo np. dzisiaj chce się spalić na stosie Nergala, dlatego że czasami pozwala sobie na specyficznego rodzaju dowcipy, ale nikt nie pomyśli o tym, że te same dowcipy w znacznie ostrzejszej formie, lata temu uprawiał MontyPython ze swoim zespołem! Dzisiaj nikt nie chce go za to spalić na stosie, a John'a Cleese'a zaprasza się do polskich reklamówek. I nikt nie myśli o tym, że trzeba zrobić wyprawę krzyżową na Wielka Brytanię, wykopać truchło Monty Pythona i coś brzydkiego z nim zrobić. To są trudne pytania, ja nie chcę stworzyć wrażenia, że znam odpowiedź na każde.
JK: I na koniec, ze względu na kulturalną specyfikę mojej redakcji, muszę pana poprosić o polecenie czytelnikom jednej książki, jednego albumu muzycznego(poza swoim) i jednego filmu.
AP: Jeśli chodzi o książkę, to najbliższe będzie mi to, co mam ostatnie w pamięci, a dosłownie przed chwilą, ściślej mówiąc - ledwie wczoraj, skończyłem„Martwe Dusze”, więc klasyka. Klasyka o której bardzo często zapominamy...
JK: Dlatego, że często wciska nam się ją w szkołach na siłę, a nie wszystkie klasyki są dobre.
AP: Przeżyłem to samo i mój przykład to doskonale potwierdza. Bardzo długo nie czytałem i jest to właśnie efektem tego, że mi to czytelnictwo na siłę wciskano. Teraz nadrabiam stracony czas i całkiem to sobie chwalę. Ale o klasykach zapominamy też z innego powodu - poddajemy się modom. Wcześniej był Wharton, teraz Coelho, czy ktoś inny. Warto wrócić do klasyki dlatego, że w niej odkrywa się zupełnie inne wartości, szczególnie kiedy nieustannie zastanawiamy się nad tą wojenką słowiańsko-słowiańską (bo już nie polsko-polską) z naszymi braćmi ze wschodu, to bardzo dobrze jest wziąć sobie coś takiego przed oczy i spróbować jedynie zastąpić rosyjskie imiona polskimi i będzie dokładnie to samo. Więc to niech będzie książką –„Martwe Dusze” Nikołaja Gogola.
Co do muzyki, to nie wpadło mi w ręce ostatnio nic z nowości, a i z przypomnieniem sobie filmu mam mały problem, dlatego wyłgam się trochę i połączę muzykę z filmem i powiem o przedstawieniu.
Nie dalej jak pięć dni temu byłem w operze narodowej na Turandot. Jestem wyjątkowo mocno zbudowany tym, że w Polsce, którą często stawia się gdzieś hen w długim ogonku za pierwszorzędnymi miejscami na świecie, nie muszę mówić o La Scali, nie muszę mówić o Metropolitan Opera, mówię o Operze Narodowej. Z tego co wiem Mariusz Treliński jest rozchwytywany na świecie i prawie w ogóle nie wysiada z samolotu, i to jest świetne, że jest Polakiem i potrafił stworzyć taką inscenizację, która po prostu rzuca na kolana. A skoro jest to przedstawienie nie grane tak znowu często - myślę, że będzie to klika dni na dwa miesiące-polecam wszystkim koniecznie stronę internetową Opery Narodowej, żeby koniecznie na Turandot się załapać.
JaK
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz