sobota, 15 października 2011

Historia pewnego tłumu

Wyobraźmy sobie niedzielę - jedenastą pięćdziesiąt trzy, tłum tłoczący się pracowicie przy akompaniamencie stłumionych rozmów oraz Gliwicki Teatr Muzyczny, który każdego miesiąca w niedzielne południe otwiera swoje podwoje dla wielbicieli Krakowskiego Salonu Poezji. Znalazłam się w samym środku jednego z tych wydarzeń, zainicjowanych przecież przez Annę Dymną, ze szczerym zamiarem obcowania z poetycką metafizyką. Imprezy z salonowego cyklu mają charakter spotkania, konfrontacji debiutantów ze znanymi mistrzami deklamacji, wspólnej refleksji o tym i owym, a przede wszystkim pośredniego dialogu aktora z widzem. Wpadłam do GTM podjąć tę rozmowę i zaniżyć średnią wieku na widowni.
Mówiąc o entuzjastach recytacji, należy pamiętać, żeby nie popełnić błędu, a widzów nie napisać przypadkiem przez tłum otwarty. Zazwyczaj jest tak, że wchodzi się do teatru, zajmuje miejsce, mości na siedzeniu i wertuje repertuar – następuje dziwna symbioza z krzesłem. Mnie interesował jednak sam moment pełnego napięcia oczekiwania w holu, nerwowa atmosfera niezobowiązujących, eleganckich rozmów, gradacja nastroju osiągająca apogeum w chwili otwarcia drzwi oraz finalna, szaleńcza pogoń w stronę pierwszych rzędów, heroiczny, choć dystyngowany bieg na szpilkach, w błyszczących lakierkach, wśród trzepotu gustownych szali, ponieważ miejsca nie są numerowane, ponieważ dobrze jest kontemplować z bliska każdy grymas aktora, a kto pierwszy, ten lepszy! Podczas takiego napięcia niezawodnie musi dochodzić do transcendencji, warto więc zbadać zagadnienie.
Badania przeprowadzałam bardzo dzielnie i rzetelnie depcząc po eleganckich stopach, zdobyłam szturmem środkowy fotel w przedostatnim rzędzie. Zadowolona z takiego obrotu sprawy wzmocniłam fortyfikacje, rzucając tryumfalne spojrzenia zazdrosnym damom z rzędu ostatniego i, w oczekiwaniu na gospodarza salonu, oddałam się rozważaniom socjologicznym. Spojrzałam w stronę sceny zza prawego ramienia barczystego amatora erotyków Grochowiaka okupującego fotel przede mną. Rzut oka z drugiej strony. Lewy bark był na swoim miejscu i ściśle wypełniał przestrzeń sceniczną, a ręka spoczywająca w kieszeni marynarki wyglądała natomiast tak, jakby trzymał w niej przynajmniej pięć bez atu. Rola moja jako „badacza prądów zachowań” miała się tym razem ograniczyć do przeglądu obuwia pań zajmujących sąsiednie miejsca. Ale jakież to były buty! Wyposażone w lśniące klamerki z metalowymi wykończeniami, technicznie przystosowane do galowych biegów przełajowych…
Tymczasem rozległa się burza oklasków. Prelekcja, dwugłos, fortepian, dialog liryczny. Pani z prawej koneserskim zwyczajem wydęła usta, przyglądając się swoim niebotycznym obcasom. Fonetyczna esencja mizerabilizmu, magia słowa, brzęk filiżanek, szum przekładanych stronic. Spojrzenia pełne skupienia i uwagi, kilka łez wzruszenia, tak, tak, mimo wszystko poruszają ci turpiści, niebywałe doprawdy, alkoholizm prawdziwie inspiruje, donośny dzwonek telefonu, zmarszczone brwi, szepty, melorecytacja, melancholijne westchnienia, oklaski, stuk podnoszonych foteli…
Obsługa szatni zadrżała. Rozpoczęło się wielkie wychodzenie.



Anna Majewska

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz